środa, 6 sierpnia 2014

koniec końców

Od kilku tygodni jestem w domu, po raz pierwszy od dwóch lat bez biletu powrotnego do Kalkuty. Dziwne uczucie na początku, ale można się przyzwyczaić. Za to do tej pory nie wiem, kiedy ten czas zleciał. Zwłaszcza, że chwilami dni do jakiejkolwiek przerwy czy wakacji wlokły się niemiłosiernie, o czym brutalnie przypominał przyklejony na lustrze kalendarz z niezmiennie zbyt dużą liczbą dni do skreślenia. I nagle ten czas przyśpieszył. Egzaminy, to jest matury, minęły okamgnieniu i zanim się obejrzałam odbierałam dyplom ukończenia szkoły. I już zaraz trzeba się było żegnać, bo wspólna droga dobiegła końca i każdy szedł dalej już w swoją stronę. I chociaż był smutek i były łzy, bo w końcu to kawałek życia i kupa wspaniałych ludzi, ekscytacja wakacjami, studenckim życiem i wolnością zdecydowanie przeważała. Poniżej moje zdecydowanie ulubione zdjęcie z tego wydarzenia, a raczej tort gratulacyjny, który mój przyjaciel z Zambii otrzymał od rodziny po powrocie do domu.



Na kilka godzin przed moim wylotem rozpoczęła się pora monsunowa (na co skrycie bardzo, ale to bardzo liczyłam) także zdążyłam zmoknąć, rozmazać parasolem świeżo nałożoną na dłonie hennę i przeziębić się na zapas. Nadszedł czas tych najtrudniejszych pożegnań, z najbliższymi przyjaciółmi, goszczącą mnie rodziną i samą Kalkutą, którą syciłam oczy przez całą drogę na lotnisko, a potem ukazał mi się bardziej niż znajomy widok (obrazek poniżej) i pochłonęła mnie podróż powrotna.



Jakiś czas temu po raz pierwszy od dawna spojrzałam wstecz. Wyrzucałam niepotrzebne już dokumenty z laptopa, gromadzone przez cały program Matury Międzynarodowej a nawet wcześniej, podczas procesu aplikacji do międzynarodowych liceów, przeglądałam zdjęcia z ostatnich dwóch lat i począwszy od pierwszego posta na tym blogu odbyłam swojego rodzaju podróż przez wspomnienia. I zdziwiłam się, jak dużo rzeczy się wydarzyło i jak wiele zmian się dokonało. Dobrze sobie zdać z tego sprawę raz na jakiś czas. Być może ten blog potrzebny był przede wszystkim mnie, wbrew temu co od dwóch lat niezmiennie twierdzi załączony opis.

Oczywiście nie pisałam tu wszystkiego, a zaledwie ułamek wszystkich przeżyć. Przede wszystkim omijałam te nieprzyjemne i złe. Dlatego, że pisanie bardzo często było dla mnie chwilą oddechu od codziennych problemów. Od problemów był (oczywiście jeśli działał) Skype, przyjaciele na miejscu i ostatecznie płacz w poduszkę. Jeśli stworzyłam idealny obraz szkoły za granicą, nie było to moją intencją. Taki wyjazd to trudne doświadczenie, jedno z trudniejszych, jakie przeżyłam, i nie musi pasować każdemu.

Pewnie, jest to ogromna szansa. Daje możliwość spojrzenia na edukację z innej perspektywy, opanowania angielskiego, nawiązania przyjaźni z ludźmi z różnych stron świata i poznania innej kultury oraz bardzo ułatwia aplikowanie na studia za granicą i zapewnia błyskawiczne porozumienie z każdym, kto doświadczył lub doświadcza czegoś podobnego, ale są też straty. Najbardziej oczywista jest ta w ilości znajomych (ktoś kiedyś mądrze powiedział, że po takim wyjeździe zostają tylko przyjaciele). Do tego dochodzi zdarte gardło, czyli efekt odpowiadania na miliony pytań o szkołę, studia i Indie, nawet na te pokroju 'do dzikusów jedziesz?' (swoją drogą zdziwiłam się, kto takie i podobne pytania zadawał). A tak trochę bardziej serio, to po prostu utrata całkowitej łączności z przedwyjazdowym życiem. Potwierdza to chyba każdy stypendysta, z którym o tym rozmawiałam, i niby wydaje się oczywiste, ale tak naprawdę dociera dopiero wtedy, gdy przeżywa się okres żałoby po śmierci kogoś bliskiego z dala od rodziny (przykład sytuacji ekstremalnej) lub gdy nie ma się nic do powiedzenia podczas rozmów przyjaciół o maturze i studiach w Polsce (przykład sytuacji prozaicznej). Dla mnie ten bilans zysków i strat wychodzi mimo wszystko na plus.

Na dzień dzisiejszy przedstawia się to tak: mam za sobą dwa dość niezwykłe lata, mnóstwo przeżyć tych bardziej przyjemnych i mniej, przyjaciół na dobre i złe (dosłownie!) z różnych stron kraju i świata, całe godziny przegadane na Skypie, zdaną maturę IB i niezapomniane wakacje. I przede wszystkim ogromną radość, i wdzięczność światu i każdej osobie, która przyczyniła się do tego, że po serii przypadków i zaplanowanych działań moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej.

Kończąc wspomnę tylko, że już czeka na mnie nowa walizka (ta stara, która towarzyszyła mi w każdej podróży do Kalkuty, zakończyła swój żywot), w którą zapakuję się do Abu Dhabi, gdzie na nowojorskim uniwersytecie spędzę najbliższe cztery lata.




Jako że mój pobyt w Kalkucie dobiegł końca (w zasadzie już jakiś czas temu, ale długo zbierałam się, żeby to napisać), jest to ostatni post na tym blogu. Może kiedyś posłucham rady, którą przez ostatnie dwa lata słyszałam nieraz, i uzupełnię listę wspomnianych tu przeze mnie książek pisząc swoją własną, gdzie zamieszczę pełną wersję moich przeżyć. Ale wszystko w swoim czasie.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

o edukacji w Indiach

Na koniec, tak żeby nikt nie miał wątpliwości, że do Indii pojechałam się uczyć, kilka słów o edukacji. Swój komentarz piszę z doświadczeń zebranych we własnej szkole, ale także podczas krótkich wizyt w innych szkołach, niekoniecznie w Kalkucie, podczas pracy z dziewczynkami z organizacji, o której wcześniej pisałam, oraz wyprawy do slumsów, gdzie sporo informacji zebrałam właśnie na temat szkolnictwa. Sporo również wniosły rozmowy z uczniami i nauczycielami różnych narodowości, którzy jakąś część swojego życia spędzili w indyjskim systemie edukacji, a także wszelkie wiadomości i artykuły, które wpadły mi w ręce i zapadły w pamięć. Dość długi tekst z tego wyszedł, jak widać całkiem sporo nazbierało się tych wszystkich informacji przez ostatnie dwa lata, a jednak ani nie czuję się ekspertem w tej dziedzinie, ani nawet nie wyczerpałam tematu na miarę swoich, na chwilę obecną, możliwości. Tyle bibliografii i noty od autorki.

Indie, jak zresztą każdy inny kraj, mają sporo problemów, które często odbijają się na edukacji. Weźmy chociażby kwestię języka. W Indiach istnieją ich setki, a poszczególne dialekty można liczyć w tysiącach. Jest to prawdziwe utrapienie dla administracji i szkolnictwa. Nie każdy Hindus zna angielski lub hindi, więc siłą rzeczy nie każdy może się w tych jezykach uczyć. Oczywiście są szkoły z angielskim albo hindi jako językiem instrukcji, ale są również takie, które uczą w językach lokalnych. W samej Tiljali (terenie w centrum Kalkuty określanym jako slumsy) doszukałam się przybytków, bo w niektórych przypadkach trudno powiedzieć szkół, uczących po angielsku, hindi, bengalski i urdu. I choć nie zagłębiałam się w ten temat, nie jest trudno domyślić się, że prowadzi to do niezłego bałaganu w szkolnictwie i niejednolitego programu nauczania. Sporo na ten temat wypowiadali się sami Hindusi. Zdaniem niektórych, edukacja od przedszkola w języku angielskim jest jedynym słusznym rozwiązaniem. No dobrze, tylko skąd nagle wziąć tylu nauczycieli, którzy mogą i potrafią uczyć w języku angielskim? Jak upewnić się, że ich angielski jest na tyle dobry, że nie wyrządzą więcej szkody niż pożytku? Jak przekonać rodziców, którzy uważają, że edukacja po angielsku nie jest ich dzieciom niezbędna albo tych, których na taką szkołę nie stać? No i wreszcie, co stanie się z nauczycielami nie znającymi angielskiego, i ze wszystkimi lokalnymi językami po wprowadzeniu nowego systemu nauczania? Wielogodzinne dyskusje na ten temat nie przyniosły żadnej odpowiedzi poza stwierdzeniem, że jest źle i tylko obowiązkowa nauka po angielsku może sprawić, że będzie lepiej.

No właśnie. Angielski. Język, który wielu Hindusów uważa za swój język ojczysty, który wyewoluował w swoją indyjską odmianę (o czym dowiedziałam się podczas ogólnoindyjskiej konferencji „Which English? Whose English?”). Jest on w Indiach bardzo rozpowszechniony, mimo trudności dogadać można się prawie wszędzie, ale w dziedzinie edukacji pozostaje czymś w rodzaju symbolu prestiżu. Stąd chyba ta popularność międzynarodowego programu IB, brytyjskiego A-Levels czy nawet amerykańskiego AP. I na tym zainteresowanie językami się kończy, bo panuje przekonanie, że skoro jest angielski, nauka innych języków jest niepotrzebna. Zauważyłam to u siebie w szkole, i sporo opowiadała mi o tym moja nauczycielka niemieckiego (z pochodzenia Europejka), wylewając z siebie litry frustracji na tutejszych uczniów. To tyle jeżeli chodzi o ‘klasy wyższe’. W najniższych warstwach społecznych sytuacja jest diametralnie inna. Dziewczynki, z którymi pracowałam w ramach społecznego elementu matury międzynarodowej, znały po angielsku zaledwie kilka słów. A przecież po  trzecioklasistach normalnie można się już czegoś więcej spodziewać. Przeglądałam ich podręczniki i naprawdę powinno być możliwe czegoś się z nich nauczyć, dzieciakom chęci do nauki i zdolności też nie brakowało, o czym przekonałam się ucząc je podstawowych słówek i zdań. Więc gdzie był problem? Albo w nauczaniu, albo w jego braku.

Pomijając już kwestię braku znajomości angielskiego, co wprawdzie może utrudniać ale nie uniemożliwia życia, problem dotyczył również innych przedmiotów (mam tu na myśli to, co sprawdziłam, czyli umiejętność czytania i pisania, znajomość geografii czy matematyki). Dzieciaki są przepuszczane z klasy do klasy bez żadnej wiedzy. Aż przyjdzie moment egzaminów, który wykaże oczywistą oczywistość, i edukacja się skończy, bo do kolejnej klasy nikt dzieciaków nie przepuści. Dziewczynki skończą w małżeństwie albo na ulicy, chłopcy w najlepszym razie w jakimś zawodzie. I tu jest moim zdaniem problem, już mniejsza o język instrukcji.

Są też takie sytuacje, że wbrew prawu dzieci w ogóle do szkoły nie chodzą. Bo rodziców nie stać, bo nie widzą potrzeby, bo to nie dla dziewczynek, bo dzieci z różnych powodów są potrzebne w domu albo bo muszą pracować. Szacuje się, że w całych Indiach pracuje 200 milionów dzieci (dla porównania, jest to pięć razy populacja Polski!), co jest oczywiście nielegalne, ale jest. Troszkę się to na szczęście zmienia, co potwierdziły liczne rozmowy przeprowadzone w ramach mojego małego researchu w Tijlali, który w ogromnym stopniu poświęciłam edukacji (jeśli jest ktoś zainteresowany, mogę przybliżyć przebieg poszczególnych rozmów). Dzięki kampaniom społecznym coraz mniej rodziców sprzeciwia się posyłaniu dzieci do szkół. Powstają też ośrodki, które nie są uznawane za szkoły, więc formalne egzaminy czy studia nie są możliwe, ale zawsze czegoś nauczą, oraz miejsca, gdzie dzieci mogą przychodzić i odrabiać lekcje, a nawet i mieszkać. Zawsze krok do przodu, nawet jeśli niewielki. Problemem pozostają koszty, nawet jeśli szkoła kosztuje mniej więcej 10 złotych miesięcznie. No i oczywiście jakość i placówek, i nauczania.








Z tego co pamiętam, kiedyś już podobne zdjęcia publikowałam, ale przedstawiają warunki tak wstrząsające, że przypominam. Czterdziestu stopni upału, kilkudziesięciu procent wilgotności powietrza, braku klimatyzacji czy chociażby wiatraka, zmęczenia i głodu na zdjęciach nie widać; trzeba sobie wyobrazić. To są oczywiście slumsy. Szkoły normalnych standardów porównywalne są do naszych publicznych, no może poza tym, że wiatraki na sufitach (czasem klimatyzacja) i mundurki  to w Indiach norma.

Za to inne jest zupełnie podejście do nauki i nauczania. Nie znam co prawda indyjskiego systemu edukacyjnego, ale od różnych osób słyszałam, że jest bardzo wymagający i polega głównie na zakuwaniu, pozostawiając niewiele miejsca na kreatywność czy myślenie. Stąd różnego rodzaju inicjatywy społeczne. Mama mojego kolegi jest zaangażowana w jeden z takich projektów, więc starałam się wywiedzieć czegoś na ten temat. Jest to coś w rodzaju naszego ‘wychowania do życia w rodzinie’, jednak odbywa się tylko i wyłącznie z dobrej woli szkoły. Program trwa z tego co pamiętam sześć lat i podejmuje tematy takie jak pewność siebie, komunikacja, metody uczenia się oraz standardowo alkohol i inne używki. Do tego jest kilka modułów dla nauczycieli i rodziców, którym dodatkowo tłumaczy się, dlaczego warto rozmawiać z dziećmi o seksie. Co dla nas może być oczywiste, w Indiach jest niemalże rewolucyjne (jak dobrze wiedzieć, że nie jesteśmy najbardziej konserwatywnym narodem świata!). Ale nie chcę generalizować, bo ludzie są różni. Podczas prezentacji na temat właśnie tego projektu adresowanej do rodziców i nauczycieli, w której miałam szczęście uczestniczyć, reakcje były bardzo różne. Gdy jeden starszy pan oznajmił, że nie widzi nic złego w tym, że ufa swoim dzieciom i nie ma nic przeciwko temu, żeby przekonały się, co to jest piwo czy papieros, drugi, co ciekawe młodszy, pan niemalże zakrztusił się z oburzenia i wywiązała się z tego niemała dyskusja. Podejrzewam, że ciekawa, ale niestety wzburzeni panowie przerzucili się z angielskiego na hindi, i nie zrozumiałam już ani słowa więcej.

Wracając to tematu, bo troszkę odbiegłam, nauka umiejętności społecznych jest raczej ewenementem. W szkołach sporo jest jeszcze konserwatywnych poglądów. Od kolegów z klasy słyszałam, że w poprzednich szkołach nauczyciele ich bili, na przykład metalową linijką po rękach, i nikt nie widział w tym nic niestosownego. U mnie w szkole żadnego bicia nie było, ale zakwestionowanie słów nauczyciela czy nawet dyskusja o tym, co powiedział była dla wielu uczniów nie do pomyślenia. Co gorsza, dla niektórych nauczycieli też. Przyjęło się w Indiach takie przekonanie, wśród szarego ludu i samych zainteresowanych, że ten kto ma jakąś pozycję jest w tej roli nieomylny, i nie chodzi tylko o nauczycieli, tylko o urzędników, lekarzy etc. (polecam pójść do lekarza w Indiach, zakwestionować diagnozę, zapytać dlaczego takie a nie inne tabletki lub, o zgrozo, powiedzieć że w intenecie pisało, że takie objawy mogą świadczyć o tym i o tamtym, i w większości przypadków przygotować się mentalnie na niezłą scenę albo co najwyżej pogardliwe spojrzenie!). Dlatego też z grzecznej i raczej bezproblemowej uczennicy z polskiej szkoły, w Indiach stałam się buntowniczką, awanturniczką i rebeliantką. I to wcale nie ja wymyśliłam sobie te epitety, tylko konserwatywna część ciała pedagogicznego (całe szczęście, że nie byli to nauczyciele moich przedmiotów). Byli też tacy o nieco zdrowszym podejściu, którzy z kpiącym uśmiechem przynosili mi podobne nowiny z pokoju nauczycielskiego.

Jednak to konserwatywne podejście i nauczycieli, i uczniów, gdy już dochodziło do głosu, odbierało tym pierwszym rozsądek, a tym drugim możliwość pozapodręcznikowego rozwoju. Nie chcę idealizować polskiego szkolnictwa, a indyjskiego pogrążać. Zresztą, trudno chyba mówić o indyjskim szkolnictwie, biorąc pod uwagę niejednorodność całego systemu, którą staram się tu opisać. Warto też wspomnieć, że co innego znaczyła dla mnie szkoła w Polsce, a co innego w Indiach.  Wcześniej były to tylko lekcje, potem lekcje plus życie w akademiku (które swoją drogą jest chyba bardziej powszechne w Indiach niż w Polsce). A zatem jeszcze raz, dla pełnej klarowności. Ta cała konserwatywna otoczka (po części oczekiwana przez indyjskich rodziców) dotyczy świata pozalekcyjnego. Owszem, zdarzały się odstępstwa od tej reguły, bo ludzie są różni, ale rzadko. Same lekcje to już zupełnie inna sprawa, ściśle związana z Maturą Międzynarodową.  Pisanie esejów z każdego przedmiotu, prowadzenie projektów indywidualnych i grupowych czy klasowe dyskusje były mi praktycznie nieznane do momentu wyjazdu. Wizyty przedstawicieli zagranicznych uczelni i pomoc w pisaniu aplikacji na studia również nie mieściły się w moim wyobrażeniu szkoły. A zatem inne były zalety, i inne były wady. Jednak zaznaczam, że są to wnioski wynikającego z mojego własnego doświadczenia, i przypominam, że w Kalkucie i w Warszawie uczęszczałam do zupełnie innych rodzajów szkół.

Na koniec kilka słów o podejściu do nauki w Indiach, które diametralnie się różni od naszego. O stosunku do nauczycieli i ich mniemaniu o sobie już wspominałam. Bardzo często życzyłam po cichu niektórym chociażby jednej lekcji z moją licealną klasą celem sprowadzenia ich z powrotem na ziemię, czy też tak zwanego reality check. Bo moim zdaniem, jeśli nauczyciel chce autentytcznego szacunku, to po pierwsze powinien okazać go swoim uczniom, a po drugie wykazać się wiedzą i fachowością. Przykro mi, ale trzeba zapracować; dziennik pod pachą i biurko z wygodnym fotelem nie wystarczą.

Za to przechodząc do uczniów, oni na ten szacunek muszą pracować i to bardzo ciężko. Szacunek nauczycieli, rodziców ale też i kolegów z klasy. Wyniki są tam bardzo ważne, a odpowiednik polskiej jedynki to prawdziwa tragedia młodego człowieka.  A zatem, znów całkowicie odwrotnie niż w Polsce przynajmniej w tej powierzchownej sferze, na pozycję i szacunek w klasie przekładają się wyniki, a nie ilość z założenia śmiesznych tekstów wygłoszonych do klasowej zbiorowości, co mnie mocno zaskoczyło. Oczywiście, że przy kolegach narzeka się na szkołę, na nauczycieli, na nadmiar prac do napisania, ale w swoim siada się na czterech literach i jeśli trzeba to nawet zarywa się całą noc, nie tylko po to, żeby oddać pracę w terminie, ale po to, by była ona najlepsza. Dla przykładu chłopak, który chyba czerpiąc z naszych polskich mądrości próbował lansować się na „nie wiem, nie zrobiłem i nie zrobię” nie był delikatnie mówiąc najbardziej lubianą osobą w szkole. I zapomniałabym o najważniejszym: o żadnym ściąganiu na teście nie ma nawet mowy. Nie ważne, że materiał jest nudny i niepotrzebny, a to tego jeszcze dwa inne testy i esej do zwrotu tego samego dnia. Przez dwa lata nie zauważyłam nikogo, kto by próbował, a nawet i rozważał, taką drogę na skróty.


Podobne jest za to bezdyskusyjne przekonanie o wyższości nauk ścisłych nad wszyskim innym, co u nas przejawia się nagonką w internecie, a w Indiach otwartą pogardą. Stąd też większa popularność brytyjskiego systemu, który wymaga tylko kilku przedmiotów odpowiadających planowanej karierze, od zainteresowanie Maturą Międzynarodową, która wymaga nauki przedmiotów ścisłych, humanistyczno-społecznych i języków. Rodzice, mający ogromny wpływ na edukację swoich dzieci, rzadko chcą słyszeć o innym kierunku studiów niż medycyna albo inżynieria, w najgorszym razie (lub w przypadku córek) ekonomia albo biznes. W skrajnych przypadkach nawet do tego stopnia, że mój znajomy ma niezłą zagwozdkę, jak wytłumaczyć rodzicom, że studiując na amerykańskim uniwersytecie musi ukończyć kilka niezupełnie ścisłych kursów aby otrzymać dyplom, bo jak na razie rodzice ‘na studiowanie głupot nie wyrażają zgody’. Stąd moje pytanie, jak ci wszyscy inżynierzy i lekarze, poza emigracją i przesyłaniem pieniędzy rodzinie, mają rozwiązać problemy społeczne, w których tonie ich kraj? Owszem, wcale nie tak dawno temu Indie miały prezydenta-naukowca, który ponoć przyczynił się do rozwoju nauki i programu atomowego. Ale, jak doskonale widać na załączonym obrazku, jedna jaskółka wiosny nie czyni.

______________________________________________

Wszystkie zdjęcia użyte do wzbogacenia powyższego tekstu zostały wykonane przez mojego nauczyciela geografii i pozostają jego własnością.

piątek, 30 maja 2014

za co Kalkutę uwielbiam

Ostatnimi czasy oberwało się ode mnie Kalkucie dość sporo. Nie mówię, że zupełnie niezasłużenie, bo życie tu bywa ciężkie, ale tym razem będzie o pozytywach. Jakieś muszą przecież być, inaczej po dwóch latach nie miałabym tak ciepłego stosunku do tego miasta, jaki chcąc nie chcąc mam.


No właśnie, dwa lata. Sporo się tu przez ten czas zmieniło. Rozwinęło, można by powiedzieć. Zabudowań, zwłaszcza po północnej, tej bogatszej, stronie, przybywa w zastraszającym tempie. Zmiany są widoczne nawet z perspektywy dwóch, może trzech miesięcy. Ale inwestycje budowlane docierają też na południe. Koło szkoły, gdzie wcale nie tak dawno temu znajdowała się pustka, slumsy lub przydrożne sklepy, są teraz nowe budynki mieszkalne i ogromny kompleks świątynny. Największym zaskoczeniem było chyba lotnisko. W marcu zeszłego roku został oddany do użytku nowy, międzynarodowych standardów terminal, przy którym warszawskie lotnisko wypada delikatnie mówiąc słabo. Jednak dwa lata temu, gdy po raz pierwszy wylądowałam do Kalkuty, nie rozważałam ucieczki pierwszym lepszym samolotem chyba tylko z powodu mieszanki ekscytacji i zmęczenia podróżą. I choć Internet milczy na ten temat (jeśli komuś uda się znaleźć gdzieś zdjęcia starego lotniska, proszę dać mi znać!), lotnisko było straszne. Wciąż pamiętam wszechobecny brud, brak przestrzeni i przestarzałe, miejscami drewniane maszyny, których działanie potrafię wyjaśnić jedynie cudem. No i oczywiście krzyk towarzyszki podróży, ale to spowodowane było nadmiarem zainteresowania naszą dwójką. Kontrast między tym, co było, a tym, co jest, jest ogromny.


Jednak nie wszystkie zmiany tak cieszą. Przybywa też centrów handlowych (najnowsze w całości powstało podczas mojego pobytu w Kalkucie), a podobno dziesięć lat temu nie było żadnego. Niby fajnie, bo dużo szybciej można znaleźć restaurację czy zrobić zakupy, tylko że Kalkuta na tym traci sporo ze swojego charakteru. Nie wszędzie, bo są centra handlowe, gdzie można zrobić sobie tatuaże z henny czy znaleźć stragany z biżuterią i podziwiać okolicznościowe dekoracje, ale w tym najnowszym – owszem, co nie wróży dobrze na przyszłość. Co ciekawe, turystów widuję głównie w takich miejscach i szczerze wątpię, żeby było to spowodowane nieziemskim widokiem z ostatniego piętra parkingu, który moim zdaniem jest największą zaletą tego całego przybytku.



Kończąc tę dygresję, Kalkuta nadal ma bardzo dużo unikatowości. Dawniej uważałam to za zacofanie, ale teraz byłabym nieco bardziej ostrożna z tym słowem. Nie da się zaprzeczyć, że jest to przyczyna wielu cech Kalkuty, ale czy w każdym przypadku jest to wada? O tych ostatnich pisałam sporo, więc czas na trochę odmiany. Jest mi niezwykle trudno wyobrazić sobie miejsce bardziej żywe i bardziej autentyczne. Kultura i wierzenia nadal odgrywają tu ogromną rolę, stąd na przykład tegoroczny festiwal kolorów, Holi, był przeżyciem niezwykłym. Będąc ‘na wolności’, choć sama nie świętowałam z szacunku dla żałoby goszczącej mnie rodziny, obserwowałam szał, jaki tony kolorowego proszku wywołały w mieście w ciągu dnia, a nocą stosy płonące na ulicach, element religijnego rytuału.






Jak już o widokach mowa, warto wspomnieć o tym, co można zobaczyć wchodząc na dach jakiegokolwiek wysokiego budynku w Kalkucie. Słowa są tu chyba niepotrzebne.













Nawet transport przestał budzić moje przerażenie do tego stopnia, że gdy tylko mogę rezygnuję z klimatyzowanego samochodu na rzecz starej, dobrej, żółtej taksówki (kultowego już ambasadora) lub autorikszy, zwanej też tuk-tukiem. Podczas jednej z moich ostatnich podróży tym pojazdem kierowca włączył bollywoodzkie hity najgłośniej jak się dało, a na suficie zapalił intensywne czerwone światło. Był późny wieczór, także trudno było tego nie zauważyć. Efekt niezapomniany. Nawet podróż rozklekotanym publicznym autobusem można zaliczyć do miłych przeżyć, gdy tylko siedzi się koło kierowcy i przez częściowo otwartą przednią szybę wdycha ciepłe, monsunowe powietrze. Jeśli chodzi o standardowe riksze, czyli te ciągnięte przez człowieka, cały czas mam do nich bardzo mieszane uczucia. Nie zdobyłam się na przejażdżkę jedną z nich i nie wiem co myśleć o otyłych Hinduskach, pod których ciężarem wychudzony rikszarz ledwo może oddychać, ale z drugiej strony jest to jedyne źrodło dochodu dla dziesiątek, może setek, mieszkańców Kalkuty i ich rodzin. Jednego jestem pewna: te wszystkie pojazdy są nie do spotkania nigdzie indziej.










Kolejną rzeczą są stragany i sklepiki wszelkiego rodzaju, które stały się nieodłącznym elementem krajobrazu Kalkuty. Nie ma rzeczy, której nie da się tam kupić. Od koszul nocnych, ubrań i biżuterii, przez tak zwany paan (namiętnie żuty liść zawierający psychoaktywną papkę), świeżo wyciskane soki z owoców i inne specjały ulicznej kuchni, po kwiaty, owoce, warzywa a nawet świeżo zarżniętą kozę, którą sprzedawca uprzejmie oprawi na życzenie klienta. Ba, jest nawet stoisko, gdzie ręcznie produkowane i sprzedawane są gumowe okrycia na siedzenia w motorze czy samochodzie, każde o unikalnym wzorze. Co mnie cały czas zaskakuje, to porządek w tym chaosie. Wszystko jest pięknie ułożone lub poskładane. Stoiska z warzywami czy owocami nie potrzebują żadnych skrzyń czy pojemników. Po co, skoro można wszystko tak zorganizować, że będzie się trzymało kupy i jeszcze pięknie wyglądało?












I wreszcie kuchnia, do której koniec końców się przekonałam. Ta tradycyjna owszem, jest niezła, i może nawet ma przewagę nad tą z innych regionów Indii, bo przez brytyjski wpływ jest nieco łagodniejsza i bardziej znajoma dla europejskiego żołądka. Za to moim faworytem jest jedzenie uliczne. Pewnie, trzeba wiedzieć, skąd można kupić, ale jak się już wie to tylko palce lizać. Do kupienia są między innymi momo (potrawa tybetańskiego pochodzenia, nieco przypominająca polskie pierogi), puchka (kulka z kruchego ciasta wypełniona papką z ziemniaków, chili i choroba wie czego jeszcze; wyglądają niesamowicie sprzedawane w szklanych pojemnikach oświetlonych wiszącą żarówką albo świeczką), papdi chaat i moje ulubione bhel puri. To ostatnie to mieszanka gotowanych ziemniaków, prażonego ryżu, cebuli, kolendry, rzeczy zwanej bhujia (nie wiem jak to wytłumaczyć), świeżo startego mango oraz sosu z czili i ogromną ilością innych przypraw. Na ulicy serwowane jest w rożku ze zwiniętej gazety, razem z plaskikową łyżeczką. Jest to podobno specjalność Kalkuty. Szkoda tylko, że odkryłam to tak późno.



No tak. To wszystko, co tak uwielbiam w Kalkucie, są to bardzo małe rzeczy. Przy krótkiej wizycie, lub przy pobycie od urodzenia, może nawet niezauważalne lub nieistotne. Jest ich oczywiście wiele więcej, niż zdołałam wymienić i może nawet kiedyś podejmę się uzupełnienia tej listy, ale nie zmienia to faktu, że poza niesamowitą atmosferą, Kalkuta ma ogromne problemy. Mieszkanie w pięknym, wybudowanym w starym stylu budynku może być koszmarem ze względu na brak skutecznej klimatyzacji czy działających jak trzeba urządzeń sanitarnych (choć może też współgrać z pięknym wyglądem z zewnątrz, jeśli tylko właściciel ma chęci i pieniądze, by ten budynek odnowić). Kierowca taksówki czy sprzedawca na targu może z najwyższym trudem żywić siebie i rodzinę, o zapewnieniu edukacji już nawet nie wspominając. I tak dalej, i tak dalej. Wszystko ma niestety swoją cenę. A z rozwojem idzie zmiana kosztów, i być może za kilka lat te wszystkie drobne rzeczy zostaną poświęcone w imię poprawy warunków bytu mieszkańców Kalkuty, w której nie rozpoznam już więcej swojego Miasta Radości. Być może.

czwartek, 29 maja 2014

kolejne oblicze Indii

Odsłoniło się ono przede mną już jakiś czas temu, ale jak dotąd nie było kiedy o tym napisać. Do Asamu pojechaliśmy w lutym siedmioosobową grupą, składającą się z przedstawicieli Niemiec, Zambii, trzech regionów Indii i częściowo Singapuru.




Jest to region na północnym wschodzie Indii, praktycznie pod stopami Himalajów, słynący z uprawy herbaty i, nieco mniej zaszczytnie, z problemów politycznych (konflikt terytorialny z Chinami i Bangladeszem, jak i samymi Asamczykami) oraz społecznych (nadmiar imigrantów z sąsiadujących stanów, i ostatnio głośna na brytyjskim Guardianie kwestia wyzysku na plantacjach herbaty). Tyle tytułem wstępu i na tym koniec, żeby przypadkiem nie wyszła z tego praca, jakich setki oddałam na geografię z ciągu ostatnich dwóch lat. Dla zainteresowanych samym Asamem na pewno znajdzie się sporo materiału gdzieś indziej w Internecie.

Z moich własnych obserwacji wspomnę tylko, że region diametralnie różnił się od indyjskich krajobrazów miejskich, z tylko którymi miałam poprzednio kontakt, a nawet miasta w Asamie sprawiały wrażenie mniej zatłoczonych i skomercjalizowanych niż na przykład taka Kalkuta. Podróż z lotniska do docelowego miasta Golaghat trwała wiele godzin (częściowo z powodu wypadku, który skutecznie zablokował główną drogę na co najmniej godzinę), więc miałam mnówsto czasu na przyglądanie się mijanym krajobrazom. A że jechaliśmy doliną przecinającą wszechobecne wzgórza, chwilami zapierały one dech w piersiach, zwłaszcza gdy kierowca przyśpieszał na tak zwanych serpentynach a towarzysze podróży smacznie spali. Zamiast gęsto nastawianych budynków, moim oczom ukazywały się przydrożne wioski poprzetykane tak zwanymi dhabami, czyli knajpami, głównie dla przejezdnych, ale dla miejscowych pewnie też. Poza tym, mijane tereny zajmowały głównie pola, pastwiska, czasem lasy, rzadziej wyżej już wspomniane tereny zamieszkałe czy świątynie. Raz przejechaliśmy nawet przez ogromnych rozmiarów skupisko modlących się muzułmanów (był piątek), z tego co później się dowiedziałam, najprawdopodobniej imigrantów z przylegających biedniejszych regionów. Zdjęcia niestety nie są w stanie tego wszystkiego oddać.





Zresztą wycieczka, zwana przez nas ‘The Assam Trip’, była ciekawa nie tylko pod względem geograficznym. W szkole wywołała niezłą burzę (bo przecież kto to myślał korzystać z przysługujących uczniom ferii zimowych kilka miesięcy przed maturą?!) i mam nieodparte wrażenie, że przekonanie wszystkich drżących o nasze wyniki i bezpieczeństwo, że odświeżenie umysłu ułatwi nam w późniejszym czasie koncentrację na egzaminach, i że asamscy terroryści (ten argument również padł!) mają pewnie lepsze rzeczy do roboty niż polowanie na grupę maturzystów odwiedzających rodzinny dom kolegi, oraz dopięcie wszelkich formalności na ostatni guzik trwało więcej niż sama wyprawa. Streszczenie całej tej sytuacji w mailu do rodziców zajęło mi dwa tysiące słów, czyli tyle co połowa Extended Essay (kto był ofiarą IB, ten wie), więc tu tylko powiem w kilku słowach, że działo się i to sporo. Dla nas samych też było to niezłe wyzwanie, bo problemy nie skończyły się z momentem otrzymania zielonego światła od szkoły. Wyjazd był próbą dla istniejących przyjaźni i początkiem nowych, okazją do poznania się w sytuacjach dalekich od szkolnego życia, czasem śmiechu i beztroski ale też i czasami zgrzytów i kłopotów. To wszystko sprawiło, że ‘The Assam Trip’  jest jednym z moich najbardziej niezwykłych indyjskich wspomnień, i bez dalszego wchodzenia w osobiste szczegóły, postaram się po krótce przedstawić, dlaczego.

Tak jak wspomniałam wcześniej, odwiedziliśmy rodzinne strony kolegi ze szkoły. I choć nie mieszkaliśmy u niego w domu, w zasadzie byliśmy gośćmi rodziny, i spędzaliśmy razem sporo czasu, chociażby podczas posiłków przygotowanych przez jego mamę, na które stawialiśmy się wszyscy w domu. Właśnie tam dowiedziałam się wielu rzeczy, które zazwyczaj są niedostępne dla uszu i oczu turystów.

Najbardziej oczywistym chyba spostrzerzeniem był wystrój domu: niby nowoczesny, a jednak nie dało się go porównać z żadnym ‘zachodnim’ prototypem. Tradycyjne naczynia i instrumenty, obecne na każdym wolnym skrawku podłogi czy komody, wizerunki bóstw i portrety zmarłych krewnych tworzyły niesamowitą atmosferę, która zaskakująco naturalnie komponowała się w całość z nowoczesną technologią codziennego użytku. Poźniej, odwiedzając kilka innych domostw, zorientowałam się, że są to zwyczaje kultywowane przez indyjskie rodziny, niezależnie od postępującej globalizacji.

Kolejną rzeczą była obecność, nazywając rzeczy po imieniu, służby, co jest zwyczajnym elementem życia zamożnej i zajmującej spore lokum indyjskiej rodziny. Nieraz wprawiło mnie to w zakłopotanie, że byłam wyręczana w czynnościach tak prozaicznych jak nalanie wody do szklanki czy zrobienie herbaty, choć przyznaję, że rola pomocy domowej miała znacznie szerszy zakres. Poza koniecznością zapewnienia zatrudnienia dla ponad miliardowego społeczeństwa, obecność służby w domach jest po części również echem kastowej przeszłości Indii. Choć w tym akurat domu panowała atmosfera wzajemnego szacunku i serdeczności, gdzie indziej widziałam niechęć do osób o niższym statusie społecznym i źle skrywaną pogardę.

Ciekawe również było obserwowanie relacji w samej rodzinie, co nadało wiarygodności wcześniej zasłyszanym lub wyczytanym informacjom. To prawda, obowiązywał swego rodzaju tradycyjny podział ról, jednak w swojej elastyczności i umiarze zdawał się nie wyrządzać nikomu krzywdy. Mama kolegi zarówno brała udział w zarządzaniu rodzinną firmą, jak i zajmowała się gotowaniem, mogąc również poszczycić się zaprojektowaniem całego domu. Za to sporym zaskoczeniem był otwarty szacunek dla starszych, wcale nie tak często spotykany w naszej kulturze. Muszę przyznać, że byłam pod ogromnym wrażaniem, gdy kolega z dumą zaprowadził grupę swoich znajomych do skromnego domku zamieszkiwanego przez jego babcię, wiekową wdowę w prostym białym sari, gdzie spędziliśmy dobrą godzinę pijąc tradycyjny czaj. I wreszcie przekonałam się, że tak zwane ‘good names’ nie są wcale wymysłem indyjskiej literatury obyczajowej. Są to imiona faktycznie istniejące, nadawane każdemu i, choć raczej nie będące tajemnicą dla obcych, używane tylko i wyłącznie przez członków rodziny. Efektem jest posiadanie dwóch imion: jednego dla bliskich, pieszczotliwego i zazwyczaj mającego ukryte znaczenie, i drugiego dla wszystkich innych, które figuruje w dokumentach. Przyzwyczajenie się do tego, że dobry znajomy nagle zyskał nowe imię, które ciągle padało z ust jego bliskich, ale którego miałam nie używać, zajęło mi tylko chwilę.

I jeszcze jedno. Odwołuję wszystko, co wcześniej pisałam na temat indyjskiego jedzenia, które nie ma nic wspólnego z tym paskudztwem serwowanym w szkole czy w hotelu. Zarówno indyjska, jak i typowa dla Asamu kuchnia, jak się okazało, może być przyjemna dla kubków smakowych i znośna dla żołądka.


Jednak zdecydowana większość moich doświadczeń pochodziła nie z domu, a z zewnątrz, bo większość czasu spędziliśmy w zasadzie gdzieś blisko natury. Na dwa dni zatrzymaliśmy się w parku narodowym ‘Kaziranga’, gdzie nie dość, że zobaczyłam słonie po raz pierwszy w Indiach, to jeszcze mogłam się na jednym z nich przejechać. Oczywiście w wyznaczonym do tego miejscu i w towarzystwie osoby wyszkolonej do kierowania słoniem. Jednak dużo bardziej podobała mi się przejażdżka przez ten sam park jeepem, bo nie wymagała męczenia słoni (żeby sterować słoniem, naciska się stopami na jego uszy, co słonia zwyczjanie boli; co gorsza niektórzy okładają słonie metalowym prętem po głowie w razie nieposłuszeństwa). Poza słoniami, pojawiły się żyjące na wolności nosorożce indyjskie, dziki, jelenie, bawoły i różnego rodzaju ptactwo, wszystko w malowniczej scenerii, na którą składały się trawy, drzewa, mokradła i góry w oddali. Nie zobaczyliśmy jednak tygrysa bengalskiego, który poza rezerwatem jest też podobno częstym gościem na plantacjach herbaty i stwarza poważne zagrożenie dla życia pracujących tam ludzi.









Nie mogę też nie wspomnieć o rejsie łodzią w delcie Brahmaputry. Zdjęcia mówią same za siebie, więc nie będę się na ten temat rozpisywać. Jedyne, czego na zdjęciach nie widać, to to, że jak na Indie pogoda była paskudna (jakieś dwadzieścia stopni i deszcz), na co w ogóle nie byłam przygotowana i w efekcie przemarzłam do szpiku kości.






Po raz pierwszy (i z tego, co pamiętam również jedyny) słońce wyszło podczas wizyty na plantacji herbaty.



Oczywiście krajobrazy niesamowite, ale moją uwagę przede wszystkim przykuł brytyjski dom, wybudowany na początku dwudziestego stulecia, czyli jeszcze w czasach kolonialnych. Łączył europejski styl sprzed dziesiątek lat z indyjskimi elementami, głównie wizerunkami bóstw i rzeźbami słoni. Niewiele się chyba wewnątrz od tego momentu zmieniło, bo budynek sprawiał wrażenie, jakby zatrzymał się w nim czas. Czułam się jak w muzeum, tylko nieco bardziej autentycznym, bo bez tych wszystkich tabliczek z zakazami i nakazami. Poza antycznymi meblami i radiem, znalazłam nawet półkę z pożółkłymi od starości, nieczytanymi od wieków książkami. Oczywiście brytyjskimi. I choć w tym właśnie miejscu poczułam się po raz pierwszy od dawna niezwykle swojsko, towarzysze wycieczki poza dziewczyną z Niemiec nie podzielali mojego entuzjazmu. Ale trudno się dziwić, brytyjski dom nie budził w nich ani pozytywnych skojarzeń, ani wspomnienia rodzinnego kawałka świata.







Większy zapał wywołały dopiero nasze próby łowienia ryb za pomocą sieci, które skończyły się fiaskiem i przymusową kąpielą każdego z nas w błotnym stawie.


Na zakończenie wyprawy, podczas jazdy na lotnisko, niemal na własnej skórze mogłam doświadczyć społecznych problemów na przedmieściach Guwahati. Grupa imigrantów z Bangladeszu zatrzymała nasz samochów jako jeden z pierwszych, i kazała zawracać jako protest przeciwko zagrożeniu, które droga szybkiego ruchu stwarzała dla ich osiedla. Faktycznie, na drodze wciąż leżały fragmenty szkła, gdzie dzień wcześniej jeden z imigrantów został rzekomo śmiertelnie potrącony przez przejeżdżający samochód. Trudno powiedzieć co było pierwsze, droga czy przydrożne zabudowania, lecz zamieszanie zrobiło się z tego straszne. Zatrzymane samochody natychmiast skutecznie zablokowały każdą możliwość odwrotu, a że przybywało ich z każdą chwilą, powstał chaos, jakiego wcześniej nie widziałam. Kierowcy wysiadali i awanturowali się z protestującymi, ci w odwecie uderzali pięściami w samochody i wykrzykiwali obelgi (uprzejmie przetłumaczone przez kolegów znających miejscowy język). Raz na jakiś czas dochodziło do niewielkiej szarpaniny. Nie wiem, jak długo znajdowałam się w centrum tego chaosu. Może godzinę, może trochę więcej. Nic nie wskazywało na to, by szybko miało się to wszystko zakończyć, bo protestującej ludności przybywało. Jedni ostentacyjnie siadali na zablokowanym odcinku drogi, inni pośpiesznie montowali szlaban z bambusowego pnia, jeszcze inni kłócili się z kierowcami. Cieszyłam się tylko, że niczyjej uwagi nie zwróciła grupa obcokrajowców w jednym z samochodów, bo mogło być naprawdę nieprzyjemnie. Impas został przełamany przez oddział wojskowych, przysłanych by wyciszyć sytuację. Utworzono wąską przerwę między samochodami i możliwość odwrotu stała przed nami otworem, z czego szybko skorzystał nasz kierowca. Nie wiem, jak się to wszystko skończyło, ale podejrzewam, że ciężkim pobiciem i rozpędzeniem protestujących przez żandarmów dzierżących w dłoniach metalowe pałki.

Jednak protesty, a może po prostu korki, rozprzestrzeniły się na okoliczne drogi, gdzie ponownie utknęliśmy. Szanse zdążenia na samolot były znikome, rozważaliśmy nawet zostawienie bagaży w samochodzie i zapakowanie się w autoriksze, gdy nagle droga została odblokowana i pognaliśmy na lotnisko. Cała odprawa trwała nie więcej niż pięć minut, uprzedzeni wsześniej pracownicy lotniska dosłownie wyrywali nam placaki z rąk i poganiali do samolotu. Zdążyliśmy. Największym plusem tego całego zamieszania było to, że poinformowawszy szkołę o  niemożności zdążenia na lot nie chcieliśmy tego wszystkiego odkręcać, więc grzecznie czekaliśmy na kolejne lądowanie z Guwahati w jednej z klubokawiarni Kalkuty. Żyć nie umierać.


______________________________________

Zdjęcia z Asamu należą do różnych uczestników wyprawy.