sobota, 3 listopada 2012

zwiedzanie, zwiedzanie i jeszcze więcej zwiedzania


Dawno mnie nie było, ale to tylko dlatego, że dużo się ostatnio dzieje i nawet nie ma kiedy pisać. Ściślej mówiąc, raczej pisania też jest dużo i jakoś trzeba znaleźć na to wszystko czas. Na przykład siedemnastostronowa praca na geografię wręcz idealnie mi się wpasowała we wszystkie wolne dni podczas obchodów Durga Puja. Wspominałam już chyba, że więcej tu pisania niż samej nauki? Ale po kolei, bo mam sporo do nadrabiania.

W ciągu tych kilku tygodni mojej nieobecności na blogu, doszłam do wniosku, że Kalkuta jednak ma coś do zaoferowania poza wszechobecną biedą. Pod pewnymi względami północna, czyli bogatsza część miasta jest piękniejsza od europejskich metropolii. Tu wszystko jest niepowtarzalne. Od stanu ulicy po budynki, z których, każdy jest w innym stylu,  każdy jedyny w swoim rodzaju. Miałam okazję się o tym przekonać podczas czterech krajoznawczych wycieczek, które do tej pory zaliczyłam.

Pierwszej z nich właściwie nie można do końca nazwać wycieczką. Było to raczej uczestnictwo w spektaklu przygotowanym przez organizację pracującą z chorymi dziećmi i młodzieżą. Wydarzenie dość spore, odbyło się w teatrze przy obecności między innymi członków amerykańskiego konsulatu. Reszty nie pamiętam, choć przedstawiano ich co najmniej dwa razy. Choć podróż w jedną stronę trwała blisko dwie godziny, zdecydowanie warto było pojechać. Niewiele rozumiałam, jako że sam spektakl był w całości po bengalsku. Jakby nie tłumaczenie kolegów rozumiałabym jeszcze mniej. Jednak wszystkie części, przygotowane wyłącznie przez niepełnosprawne dzieciaki, ich rodziców i wolontariuszy, były na swój sposób piękne, także słowa nawet nie były potrzebne. Na całość składał się pokaz tańca, pantomima, recytacja, część muzyczna a także dłuższy kawałek sceniczny. Wróciliśmy do rezydencji niemalże na samą noc, a następnego dnia czekały śród-trymestralne testy. Ale nie żałuję, zdecydowanie warto było zarwać jedną noc.



Zwłaszcza że zbliżały się ferie, a właściwie jeden z większych festiwali obchodzonych w Bengalu. Jest to święto bogini Durgi, która według świętych tekstów hinduizmu bronią trzymaną w każdej z ośmiu dłoni zabiła tyrana, który terroryzował ludzi. Co roku w październiku Indie ogarnia szaleństwo związane z czczeniem Durgi.

Właściwie od miesiąca wszędzie słychać było muzykę, a miasto powoli pokrywało się kwiatami i lampkami. W ostatnim tygodniu przygotowań powstały tak zwane pandale, czyli świątynie istniejące tylko podczas pudźy. Choć każda była fundowana przez inną grupę ludzi, zbudowana w innym stylu i przy pomocy innych materiałów, wszystkie łączył posąg ośmiorękiej bogini. Jeden dzień był przeznaczony w całości na chodzenie od jednej pandali do drugiej, i przyznam, że nie zdarzyły się dwie choć trochę podobne do siebie. Za to wszystkie zostawiły po sobie niezapomniane wrażenie.















Najbardziej przypadła mi do gustu tak zwana świątynia zła. Choć przekazywała mroczne przesłanie, że mimo śmierci tyrana, jego potomstwo pozostało na ziemi, była stworzona z niesamowitym kunsztem i dbałością o szczegóły. Zdjęcie mówi samo za siebie.





Podczas pozostałych dni zwiedziłam między innymi jedną z piękniejszych świątyń Kalkuty poświęconą najsłynniejszej z awatar boga Wisznu, Krisznie i w mniejszym stopniu pozostałym wcieleniom, do których, co ciekawe, niektórzy zaliczają Buddę.




Poza tym, ogromne wrażenie wywarł widok Gangesu. Różne określenia do niego pasują, choć miano świętej rzeki niekoniecznie. Masa brudnej wody, w której pływały tony śmieci i gromadka dzieciaków. Na schodach, które schodziły do samej wody, siedziały kobiety i prały. Gdzieś stała grupa niezbyt chyba trzeźwych mężczyzn. W międzyczasie trzy kobiety odprawiły rytuał religijny, polegający na wrzuceniu czegoś z kwiatami do rzeki.






Zaszliśmy też do budynku, w którym Matka Teresa rozpoczęła swoją działalność i pracowała blisko pięćdziesiąt lat, by w tym samym domu, w swojej malutkiej celi zakończyć życie. A to jej grób.




Poza niezliczoną ilością kościołów, które nie wiem czemu przewodnik uparła się nam pokazać, jednym z ciekawszych i piękniejszych miejsc był Victoria Memorial.





Natomiast małym szokiem kulturowym zakończyła się wizyta w świątyni bogini Kali, a właściwie na jej dziedzińcu, bo właściwej świątyni nie zwiedziliśmy z powodu tłumu w środku. Charakterystyczne dla tego miejsca jest to, że jest to jedyna świątynia w Kalkucie, gdzie składa się ofiary ze zwierząt w podziękowaniu za wysłuchane przez boginię prośby. Zapewniono nas, że w tym momencie żadne ofiary się nie odbywają, więc nieprzyjemnym zaskoczeniem był widok kóz pozbawionych głów. Nigdy więcej.




Dziś zdecydowana przewaga zdjęć…

A z takich przyjemniejszych przeżyć, względnie niedawno byłam na tanecznym spektaklu przygotowanym przez zespół ze Szkocji. Była to najbardziej europejska rzecz, jakiej doświadczyłam od przyjazdu. Przyznaję, że momentami taniec był zbyt nowoczesny, bym mogła zrozumieć o co w nim chodziło. Jednak zdziwił mnie widok kilku indyjskich kobiet opuszczających salę z powodu zbyt odważnych dla nich, jak przypuszczam, scen.

Ciężko się w tym momencie zmobilizować do pisania, zbyt wiele rzeczy dzieje się na raz. Mam nadzieję, że na następny wpis nie będzie trzeba tak długo czekać. Ten ledwo zarysował sytuację ostatnich tygodni.

2 komentarze:

  1. to był taniec WSPÓŁCZESNY!! a wpisik niczego sobie ;p

    OdpowiedzUsuń
  2. słyszałam, że kupiłaś sobie sari i inne indyjskie gadżety. czemu się nie chwalisz? nie mogę się doczekać zdjęć :)

    OdpowiedzUsuń