środa, 10 października 2012

o wszystkim i o niczym


Powoli zaczyna się poważna nauka, także zamiast zgłębiać tajniki tutejszej kultury, zajmuję się pisaniem swojego pierwszego lab reportu z fizyki i przygotowaniami do śród trymestralnych testów. Przyznam, że zapowiedzenie czegoś takiego jak sprawdzian było tu dla mnie szokiem, jako że już odzwyczaiłam się od polskiego systemu nauczania. Główna różnica jest taka, nie licząc kilkuosobowych klas czy nawet lekcji sam na sam z nauczycielem, że w IB nie mamy odpowiedzi przy tablicy, niezapowiedzianych kartkówek etc. Tu się uczy dla siebie, bo ocen jest niewiele. Tak samo niewiele jest bezsensownego zakuwania. Raczej chodzi o to, żeby coś zrozumieć, przedyskutować, odkryć przyczyny i skutki. Za to bardzo dużo jest pisania i wszelakich prezentacji. Wcześniej nigdy bym nie pomyślała, że można pisać eseje z geografii. Jak widać, można. Podobnie jest z historią. Mimo że z powodu braku stałego nauczyciela lekcji było niewiele, zdążyłam już zmienić swój pogląd, czy też otworzyć oczy, na sytuację polityczną świata w okresie międzywojennym. Jednak daty to nie wszystko. Na fizyce z kolei wszystko odbywa się na rzutniku lub ekranie laptopa. Do tego mam coś w rodzaju klasowego facebooka, profile na portalach fizycznych i nie tylko oraz aplikację, dzięki której notatki z lekcji przeglądam na telefonie. To, że nagle fizyka stała się miliard razy ciekawsza jest przede wszystkim ogromną zasługą nauczycielki, która swoją pasją zaraża wszystkich wkoło. Najtrudniej chyba było mi się przystosować do tego, że wszystkie lekcje są w stu procentach prowadzone po angielsku. Nawet naukę języka ojczystego zamieniłam na angielski, także wszelkie interpretacje, dyskusje i komentarze na temat utworów literackich są w tym języku. I aż wstyd przyznawać, że to hinduska a nie polska nauczycielka swoją postawą udowodniła, że  języka ‘ojczystego’ też można nauczać w interesujący sposób, nie narzucając uczniom jedynego poprawnego rozumienia utworu literackiego ani swojej opinii na żaden temat. Jedynie CAS nie działa do końca tak jak powinien, jako że oczekuje się od nas aprobaty odgórnych decyzji, które powinny należeć do nas.

Chwilowo daje się we znaki rutyna, ponieważ ostatnio większość czasu spędzam w szkole, na terenie rezydencji lub na zakupach w centrum handlowym. Na dłuższe wycieczki do Kalkuty nie ma czasu, zwłaszcza w przypadku drugorocznych, którzy zajęci są egzaminami i aplikacjami na studia. Wszyscy wyczekujemy końca października, kiedy dostaniemy tydzień wolnego z powodu religijnego festiwalu, który będzie miał miejsce w całych Indiach. Z tego co czytałam i słyszałam, zapowiada się niesamowicie ciekawie i już nie mogę doczekać się początku właściwych obchodów. Bo same przygotowania trwają od kilku tygodni i przejawiają się na razie głównie indyjską muzyką graną non stop na terenie rezydencji oraz ukwieconymi rikszami i wszelkimi możliwymi pojazdami. Nawet szkolne autobusy pierwszego dnia przygotowań były ozdobione wieńcami nagietków.

W poszukiwaniu wrażeń wybrałam się w piątek z grupą ludzi do Amtali, miasteczka na obrzeżach Kalkuty, około dwa kilometry oddalonego od rezydencji. Mimo przestróg, że nie jest to tak cywilizowane miejsce jak Kalkuta, którą do tej pory poznałam, wzięliśmy ochroniarza, zatrzymaliśmy przejeżdżające dwa vany i ruszyliśmy w drogę. Niestety ochroniarz zabronił dziewczynom jazdy tak zwanym tuk tukiem, czyli stojąc na tyle dużego samochodu, trzymając się jakichś prowizorycznych uchwytów. Ale jazda vanem też nie była nudna, choć już nie budziła takich emocji jak za pierwszym razem. Oczywiście wszystkie spojrzenia były wlepione w białe dziewczyny, choć nie spotkaliśmy się z żadnym agresywnym zachowaniem. Jakiś kwadrans przesiedzieliśmy w muzułmańskiej knajpce, gdzie koledzy  z Bangladeszu zamówili sobie miejscowe jedzenie na wynos. Serdeczne pozdrowienia dla sanepidu!




Potem przeszliśmy się uliczkami Amtali, kupując po drodze lokalną colę, tzw. ‘thumbs up!’, która była co prawda rozwodniona i inna niż w Polsce, ale za 60 groszy zupełnie do zaakceptowania. Mijaliśmy produkcję serów na środku chodnika (oszczędzę opisu), leżące psy, ogniska przy ulicach, tłumy ludzi, krowę w samochodzie i orkiestrę na dachu autobusu, która na nasz widok zaczęła grać jeszcze bardziej entuzjastycznie, na ile to w ogóle było możliwe. Nic mnie już nie zdziwi. Po kupieniu za grosze jeszcze kilku rzeczy, ruszyliśmy w drogę powrotną. Dopiero wtedy zauważyłam wszechobecny dym, który najłatwiej porównać do mgły unoszącej się nad ulicą. Wymęczeni, zlani potem i przesiąknięci zapachem prawdziwych Indii dotarliśmy do rezydencji. Oby więcej takich spontanicznych wypadów.



W międzyczasie, podczas sobotniego sportu, dowiedziałam się, jak wyglądają kokosy w rzeczywistości. Zupełnie nie przypominają tych z reklam. Odkryłam także wioskę na terenie rezydencji, wcale nie tak daleko od budynku, w którym mieszkam. Istna idylla, białe kwiaty wysokie na trzy metry, staw, krowy i chatki wkoło. Bardzo szybko znalazł się tam pracownik hotelu, który zaczął grozić, że przyprowadzi tygrysa, jak zaraz się stamtąd nie wyniesiemy. Nie przewidział, że ktoś z nas zna hindi (tutaj mówi się w bengali), więc mieliśmy niezły ubaw. Ogólnie chodziło mu o to, że następnym razem musimy wcześniej zapytać o pozwolenie.

Żałuję, ale niestety niemożliwe jest opisanie wszystkiego, co się tu dzieje, z wyczerpującą ilością szczegółów  A gdybym nawet spróbowała, szybko by się okazało, że jedyne co mam do opisania, to wydarzenia ze szkoły, bo wszystko inne mnie omija. A chcę skorzystać z tego, że tu jestem, jak tylko mogę. Czas na szczegółowe opowieści będzie jak wrócę w grudniu; z kubkiem gorącej herbaty, której czasem mi brakuje. Bo jednak klimatyzacja ustawiona na minimalną temperaturę to nie to samo co śnieg za oknem. I czekam na wieści z Polski!