środa, 16 października 2013

wakacyjnie

Nie, nie żartuję. Właśnie dobiegł końca prawie tygodniowy coroczny festiwal religijny, najważniejszy we wschodnich Indiach, a szczególnie hucznie obchodzony w Kalkucie. Zatem o żadnych lekcjach nie mogło być mowy. Znów miasto było przystrojone kwiatami, dudniły bębny i wszędzie unosił się zapach drzewa sandałowego. Najbardziej spektakularne były oczywiście tak zwane pandale, czyli tymczasowe świątynie przedstawiające ośmioręką Durgę pokonującą wroga ludzkości. W tym roku ze względu na wysokie temperatury występujące między monsunem a zimą zajrzałam tylko do jednego takiego miejsca. Jak się okazało, było to dokładnie to samo miejsce, gdzie rok temu obserwowałam festiwal. Jeszcze bardziej zaskoczyła mnie niewiarygodna różnica między obrazem, który miałam w pamięci, i tym, który miałam przed oczami. Wiedziałam, że co roku pandale są inne, ale nie przypuszczałam, że aż tak:




Zaraz po festiwalu nad wschodnie Indie nagciągnął cyclon, ponoć największy od tego w 1999, który kosztował życie 10 000 ludzi. Wygląda na to, że Indie odrobiły lekcję sprzed czternastu lat, bo jak na razie docierają do mnie słuchy o masowej ewakuacji, nie kolejnej katastrofie. Pamiętając panikę, którą wywołałam w rodzinie informując o poprzednim cyklonie wiosną zeszłego roku, od razu uprzedzam, że Kalkuta jest bezpieczna. Jedyne skutki jakie odczuwam to burze, chmury gdzie nie patrzeć i spadek temperatury (do trzydziestu stopni).

Za to Bhubaneswar, miasto, które odwiedziłam niecałe dwa tygodnie temu, nie miało tyle szczęścia, jak i cały stan Odisha. Cały ten region jest bezpośrednio zagrożony przez silny wiatr i podniesiony poziom morza. Szczęście w nieszczęściu, że udało mi się tego uniknąć i poznać miasto nie od strony nadciągającego kataklizmu, lecz pradawnych świątyń. Tak się akurat złożyło, że po egzaminie, który był celem wizyty, miałam kilka godzin do mojego lotu do Kalkuty. I zadziałała indyjska gościnność i więzy rodzinne. Mianowicie daleki krewny mojej nauczycielki angielskiego, która mi towarzyszyła, stwierdził, że nie mogę wyjechać z miasta nic o nim nie wiedząc. A że miasto znane jest jako miasto świątyń, cel wyprawy turystycznej był dość oczywisty. Czasu wystarczyło na trzy świątynie: japońską świątynię buddyjską i dwie, mniej więcej tysiącletnie, świątynie ku czci Śiwy (jednego z trzech najpotężniejszych bóstw hinduizmu, najczęściej określanego jako Niszczyciel): Kedar Gauri Temple i Muktesvara Temple. Fotografowanie dozwolone było tylko w tej ostatniej, moim zdaniem najpiękniejszej:



Podobnego zdania był mój 'przewodnik', który wychwalał kunszt indyjskiej architektury na każdym kroku. Nie dało się nie przyznać mu racji; ilość szczegółów wykutych w kamieniu w X. wieku i idealnie zachowanych do dziś mówiła sama za siebie. Nie do końca wiem w jaki sposób, ale podczas zwiedzania wywiązała się dość ciekawa dyskusja na temat najnowszej historii Europy. Mój rozmówca, który sięgał pamięcią początków Drugiej Wojny Światowej, swoją wiedzę bazował głównie na wiadomościach podawanych przez indyjskie media podczas wojny. Nie mogłam uwierzyć w skuteczność sowieckiej propagandy: starszy pan był w szoku słysząc, że Sowieci z ojczulkiem Stalinem na czele niekoniecznie byli tak sympatyczni, jak by się mogło wydawać. Jak już się zgodził, że istnieją różne punkty widzenia, przeszedł do dyskusji na trudniejszy temat: niezależność młodych ludzi w indyjskim społeczeństwie. W tym temacie był absolutnie nieprzejednany. No bo jak wytłumaczyć komuś, kto bał się stracić mnie z oczu nawet na moment i bardzo niechętnie zgodził się, żebym chodziła po hotelu bez opieki, że młodzież potrzebuje wolności i nieco przestrzeni?

Ogólnie wolność i swoboda są tu zupełnie inaczej postrzegane. Jednostka traktowana jest jako obywatel kraju, członek rodziny, reprezentant szkoły lub firmy, element grupy, dziecko własnych rodziców etc. Człowiek jest sobą chyba tylko i wyłącznie w dokumentach. Potrzeba przynależności całkowicie zdusiła indywidualizm. A szkoda.

piątek, 4 października 2013

z wizyty w slumsach

Wcale nie tak dawno temu zdarzyło mi się spędzić cały dzień w najlwiększym  podobno skupisku slumsów w Kalkucie, Tiljali. Nie była to bynajmniej wycieczka, tylko swojego rodzaju badania prowadzone przez uczniów geografii. Przeszliśmy więc cały teren wzdłuż i wszerz, ankietowaliśmy przechodniów, z niektórymi przeprowadzaliśmy dłuższe rozmowy, zajrzeliśmy do biblioteki, centrum edukacyjnego i siedziby lokalnej NGO. Zaszliśmy do zalegalizowanych slumsów, i do tych skupisk ludzkich całkiem 'na dziko', w tym przypadku na torach kolejowych. I co się okazało? Że slumsy to nie tylko 'smród, bród i ubóstwo', siedziby mafii , źródło przestępczości etc., jak to próbuje wmówić swoim obywatelom indyjski rząd. Przeciwnie, zostaliśmy przyjęci serdeczniej niż gdziekolwiek indziej; mieszkańcy byli życzliwi i pomocni, w większości towarzyscy i rozmowni, a nawet chętni podzielić się tym, cokolwiek mają. Ku refleksji.













niedziela, 8 września 2013

czas powrotów

Jednak nie do domu, jak mówi pewna popularna dość piosenka, a do szkoły. Powrót co prawda z dwutygodniowym opóźnieniem, bo jak się okazuje nie można lekceważyć monsunów przy układaniu kalendarza szkolnego. Zatem tym razem czeka mnie nieco krótszy, bo równo trzymiesięczny, pobyt w Kalkucie. Muszę przyznać, że mimo mniejszych lub większych zgrzytów, które wystąpiły podczas mojej indyjskiej przygody, tęskniłam za tym krajem. Krajem, nie jedzeniem. Do tego chaosu, kontrastów, kolorów, ubrań i zapachów można się przyzwyczaić. Jeżeli chodzi o jedzenie, oswoiłam tylko herbatę (chleb i jogurt się nie liczą, podobne są w Polsce). Moja awersja do tutejszej kuchni powróciła już w samolocie, na samo wymienienie nazwy 'chicken tikka masala' w pokładowym menu.

Ale jeszcze zanim o powrocie do Indii, bardzo (ale to bardzo) chcę podziękować wszystkim, którzy sprawili, że te trzy miesiące spędzone w Polsce będę przez najbliższe kilka tygodni wspominać z szerokim uśmiechem, wpatrując się w monsunowy deszcz, popijając czaj lub (co najbardziej prawdopodobne) zwyczajnie się ucząc lub pisząc eseje/prezentacje etc.

Dzięki właśnie temu towarzystwu pożegnanie na lotnisku nie było tym razem ani trochę łzawe. Jednak sporo się zmieniło przez ten rok, co widać na załączonych obrazkach.

             

             



(Do wtajemniczonych: obyło się bez wyrywania stron z książek, zjadania cukierków 'dla dzieci' i spazmatycznego płaczu przy kontroli. Nie wiem czy na szczęście, bo obserwowanie reakcji otoczenia z całą pewnością byłoby dość ciekawym doświadczeniem.)

Jednak muszę przyznać, że każdy powrót przynosi coś nowego. Przelatując tyle już razy przez lotnisko w Dubaju, nie pomyślałabym, że można tam kupić gadźety erotyczne. Takie czy podobne stwierdzenie skwitowałabym jedynie kpiącym uśmiechem, bo w końcu jest to dość konserwatywny region. Jak się jednak okazuje, nic niemożliwe nie jest, co odkryłam krążąc po sklepach w oczekiwaniu na lot do Kalkuty. Cóż, podróże, jeśli nie kształcą, to przynajmniej zaskakują. Dalsza część podróży też była ciekawa. W samolocie z Dubaju do Kalkuty siedzialam razem z Włoszką, która trochę czasu w tym miejscu spędza nadzorując eksport czy coś w tym stylu. Była bardzo ciekawa, po co ja lecę do Indii a potem jak to ja się tam uczę. Na bardzo delikatnie przedstawioną sytuację wynikającą z pozbawienia wolności, to znaczy pół roku niemalże w jednym miejscu, wrzasnęła na pół samolotu: 'Mamma mia! To gorsze niż więzienie. Ale nie martw się, wyciągnę cię stamtąd'. Po czym podała maila do siebie i prosiła o kontakt w razie kryzysowej sytuacji. Cóż, podróże również zbliżają ludzi.

Również każdy przyjazd do Kalkuty wiąże się z innymi wrażeniami. Pewnie, swojego rodzaju szok (nie jestem pewna, czy to najlepsze słowo, ale inne nie przychodzi mi do głowy) jest zawsze. Bo w końcu trzeba się przestawić z życia w jednym świecie do tego w zupełnie innym. Jednak coraz mniej jest tego zachłyśnięcia innością, za to coraz więcej reflekcji. I paradoksalnie to nie za pierwszym razem dostrzegłam więcej różnic między tymi światami, tylko właśnie za trzecim. Tylko już bez tego dawnego przerażenia, a z pewnym sentymentem. Jednak ten chaos da się pokochać.

Przyjemnym doświadczeniem było też spotkanie znajomych ze szkoły po niemalże trzech miesiącach wakacji. Brakuje tych starszych, ale są nowe twarze na pocieszenie. Pokój dzielę tym razem z dziewczyną z Bangladeszu i dziewczyną z Butanu.

Co ciekawe, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tym razem uda mi się choć na chwilę wyrwać z Kalkuty i zobaczyć dwa inne miasta. Bynajmniej nie w celach turystycznych, lecz edukacyjnych, ale zawsze. Dodatkowo jedna z tych podróży zbiegnie się czasowo z dość hucznym festiwalem, zwanym Durga Puja, o którym wspominałam rok temu. Jeżeli znajdę tam chwilę na bycie turystką, można się za miesiąc lub dwa spodziewać kolejnej relacji ze zwiedzania.

Na razie kończę, bo moja ograniczona cierpliwość jeszcze nie przywykła do żółwiej prędkości Internetu.

czwartek, 18 lipca 2013

właśnie mija rok...

... od kiedy moje marzenie zaczęło się spełniać. Zdecydowanie był to najbardziej niesamowity rok mojego życia, w którym (nie tylko w świetle prawa) weszłam w dorosłość. Dopiero zdałam sobie sprawę, jak bardzo takie doświadczenie zmienia. Jeden z większych przełomów dokonał się na polu kulinarnym. Na początku żołądek zawiązywał mi się w supeł na samą myśl o herbacie z mlekiem i przyprawami. Tymczasem właśnie odstawiłam filiżankę czaju (bo tak się to nazywa) domowej roboty i nawet poczęstowałam rodziców. Cóż, z czasem się przyzwyczają. A oto co znalazłam podczas gotowania (tak, gotowania) takiej herbaty. To, że świat jest mały, wiedziałam. Ale żeby aż tak? W każdym razie jest to niezbity dowód na to, że jesteśmy jednym z większych importerów indyjskiej herbaty. Tylko trochę głupio, że na granicy dopuszczalnej wagi bagażu wiozłam pudełko herbaty, które i tak by do nas trafiło.




Obecnie wszystko, co się wydarzyło w minionym roku, sprawia wrażenie przynależności do zupełnie innego świata. Nawiasem mówiąc dziwne uczucie, ale podobno nie tylko ja tak mam. Za to wydarzyło się sporo i nawet nie podejmuję się opisywania tego wszystkiego.

Jednym z momentów, o których muszę wspomnieć było święto Holi, czyli festiwal kolorów, ewentualnie nadejścia wiosny. Ma to też głębsze znaczenie religijne, różne w zależności od regionu, jednak w naszym przypadku sprowadziło się to do obrzucania się kolorowym proszkiem, później także wodą. Właściwie można by to porównać do naszego lanego poniedziałku, nawet terminy się zbiegły w tym roku. Jeżeli ktoś ma odwagę, polecam wpisać w YouTube hasło 'let's play Holi', otworzyć pierwszy link i spróbować wytrwać do końca. Trochę przesadzone, bo w końcu to Bollywood, ale oddaje atmosferę tego dnia. Do tej pory uśmiecham się na samo wspomnienie. Tutaj ciężko wyobrazić sobie wysypanie różowego proszku na głowę znienawidzonej nauczycielki, jak to zrobiła moja współlokatorka i za co ją uwielbiam. Nawet nie oberwała za to jakoś specjalnie, w końcu szacunek to miejscowej kultury obowiązuje.


Był to jeden z ciekawszych przerywników w szkolnej codzienności. Zazwyczaj tak nie wyglądamy, choć kolor utrzymywał się przez kolejny tydzień, może trochę mniej intensywny. Zresztą jak widać na załączonym obrazku, szkolna codzienność też nie była zawsze taka nudna.



Kolejnym wydarzeniem, które zapadło mi w pamięci, dość paradoksalnie okazał się koszmarnie nudny dzień wykładów organizowany przez moją szkołę. Nasz obowiązek udawania kilkugodzinnego zainteresowania podzielali uczniowie innej, również międzynarodowej, szkoły z Kalkuty. W tym chłopak, który będąc niemiecko-brazylijskiego pochodzenia mieszkał kilka lat na Ursynowie, tuż koło mojego domu. Coś mały ten świat. Rozmowa o ulubionych miejscach w Warszawie, o koszmarze, jakim jest indyjska kuchnia i o tęsknocie za nawet głupią kanapką z dżemem, po kilku miesiącach na emigracji okazała się bezcenna, zresztą jak każda z kimś, kto ma na to wszystko nieco inne, zdystansowane spojrzenie.

Kolejną okazją do poznania ludzi z innych szkół była konferencja Model United Nations, organizowana przez jeszcze inną szkołę w Kalkucie. Jak widać na załączonych obrazkach, bywało mniej i bardziej interesująco. Ostatecznie trzy dni debatowania dało się przeżyć, jednak nabrałam jeszcze większego dystansu do polityki. Fakt, że niemożność osiągnięcia porozumienia podczas ogłoszonej sytuacji kryzysowej zaowocowała rzekomym wysadzeniem koreańskiej ambasady w Afganistanie, chyba najlepiej obrazuje efektywność dyskutowania jako sposób na rozwiązywanie problemów. Mimo wszystko, warto było poświęcić trzy dni ferii, kiedy alternatywą była nauka do rocznych egzaminów.





Kiedyś wspominałam też o grupie dziewczynek, z którą pracuję jako część programu Matury Międzynarodowej. Z tygodnia na tydzień dokonywały się małe zmiany. Po roku wspólnych zabaw, rysowania, tańczenia, uczenia angielskich słówek i oglądania edukacyjnych bajek, z których oczywiście nie rozumiałam ani słowa poza imieniem głównej bohaterki, stał się cud. Kiedyś nieśmiałe dzieciaki są teraz uśmiechnięte i bardziej otwarte, a przede wszystkim przywiązane do nas, czyli nie zawsze perfekcyjnych opiekunów. Kolejnym krokiem będzie przygotowanie któtkiego filmu o nas a może i nawet jakiegoś zorganizowanego występu. Takie mam przynajmniej plany. A oto my!



Za to tutaj kilka beztroskich chwil na terenie rezydencji uchwyconych w kadrze. Tytułem wyjaśnienia, pierwsze zdjęcie zostało zrobione jeszcze w grudniu. Puszczaliśmy latawce z dzieciakami z wioski przylegającej do terenu hotelu. Co ciekawe, kilkulatkom, które prawdopodobnie nigdy nie chodziły do szkoły, szło świetnie, za to uczniom matematyki i fizyki na poziomie zaawansowanym nie szło w ogóle.



Potem, zdaje się już w kwietniu, trzeba było wstawać przed wschodem słońca, żeby przetrwać choć kilka godzin poza zasięgiem klimatyzacji. Poniżej zdjęcia z jednej z takich wypraw.



Podsumowując, trochę się działo. Pozmieniało się jeszcze więcej. Jedyne, co pozostało bez zmian to moja dezorientacja w obliczu indyjskiego ruchu drogowego i żałosna wręcz znajomość miejscowych języków. Cóż, jeszcze jeden rok przede mną.

A na koniec, żeby zamknąć ten rok tak, jak się zaczął polecam kolejną książkę. Znowu o Indiach, a właściwie Kalkucie. Pokazuje ten prawdziwszy obraz Indii, nie ten z perspektywy turystów, ale mieszkańców najbiedniejszych części miasta, przez które zdarzało mi się nieraz przemykać. Książka, zakupiona zupełnie przypadkowo na lotnisku w Kalkucie godzinę przed moim lotem do Dubaju, uratowała mnie przed zaśnięciem podczas nocy samotnego czekania na samolot do Warszawy. Tytuł nieco ironiczny, za to doskonale oddaje charakter Kalkuty, mojego Miasta Radości.

wtorek, 19 lutego 2013

... i ciąg dalszy.


Witam po długiej, choć nieplanowaniej przerwie. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości informuję, że jestem z powrotem w Indiach. I to już od dobrego miesiąca, tylko nie było jakoś okazji, żeby o tym wspomnieć. Bo przyznam szczerze, że spędzam tyle czasu przed laptopem (rzecz niespotykana w polskiej szkole, ale tu wszystko, absolutnie wszystko musi być w wersji elektronicznej), że kiedy nie muszę, staram się na niego nie patrzeć. Nawet teraz, podczas tygodnia teoretycznie wolnego od szkoły, a w praktyce  przeładowanego wręcz pracami domowymi etc. Podsumowując, laptop zaczyna nabierać negatywnego znaczenia.

Wracając do tematu, czas spędzony w Polsce wydaje mi się w tym momencie bardzo odległy, a przecież to tylko kilka tygodni. Dziękuję wszystkim za ciepłe wspomnienia z tego miesiąca, do których bardzo chętnie wracam myślami. Choć przyznaję, że ciężko sobie wyobrazić śnieg i ujemne temperatury, mając za  oknem najpiękniejszą możliwą pogodę. Niby Indie, ale przypomina to trochę polskie lato: raz gorąco, raz zimno; tylko burz brakuje, ale jestem w stanie to wybaczyć.

Hindusi też najwyraźniej doceniają uroki zimy, bo w hotelu odbywa się wesele za weselem. Do tej pory było już coś koło siedmiu, każde oczywiście wymaga całkowitej zmiany dekoracji, o których rozmiarach już kiedyś wspominałam. Za każdym razem wygląda to tak samo; głośna muzyka, bębny, trąbki i choroba wie co jeszcze, pan młody na koniu, czasem fajerwerki, tańce na wpół trzeźwo przed bramą a potem zabawa pod sceną, czyli światła i muzyka przez całą noc. I za każdym razem jest równie imponujące, choć nie ukrywam że potem bardziej doceniam chwile ciszy i spokoju w moim, bądź co bądź, domu.





A tutaj kilka wspomnień sprzed przerwy zimowej, o których chyba nie wspomniałam, a zdecydowanie warto. Ostatni tydzień był czasem całkowicie rozluźnionej atmosfery i niemego przyzwolenia na obchodzenie wszelkich reguł, w rezultacie czego zyskał miano ‘starych dobrych czasów’. Ogólnie działo się wtedy sporo: dwie beztroskie wyprawy do Amtali, przedsmak prawdziwego indyjskiego targu i traumatyczne zakupy na pożegnalnego grilla, wykańczanie mojego sari (głupie sześć metrów materiału jest bardziej skomplikowane, niż mogłoby się to wydawać) i wreszcie przejażdżka autorikszą, jak na razie jedyna.




Powodem nie są są bynajmniej traumatyczne wspomnienia, bo wbrew wszelkiej logice obyło się bez żadnego zderzenia, tylko echo głośnej sprawy gwałtu w Delhi, które dotarło do aż Kalkuty. Wiadmomo, Indie kraj niebezpieczny, nierozwinięty, i tak dalej. Zło czyha wszędzie, dlatego Amtala, i niestety nie tylko, jest zakazana. Jakby wcześniej nikt z tego sobie nie zdawał sprawy, a media oświeciły globalne społeczeństwo. Oczywiście, że nagłaśnianie problemu i przełamywanie odwiecznego tabu jest istotne dla przyszłości społeczeństwa tego kraju, które już teraz przechodzi ogromne zmiany. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona falą protestów przeciw łagodniej karze dla gwałcicieli. Pytanie tylko, co dalej. Bo takich przypadków jest dużo więcej i nagłośnienie jednego incydentu na pewno nie zakończy tematu. Nie w Indiach, bo międzynarodowe media najwyraźniej zadowoliły się wykreowaniem takiego a nie innego wizerunku kraju, po czym ucichły.

Nie zaprzeczam, bo w końcu fakty są faktami, jednak to wcale nie znaczy, to jedyny aspekt tutejszej mentalności i kultury. Ludzie, tak jak wszędzie, potrafią być zarówno życzliwi, jak i wrodzy. Dlatego niemalże barykadowanie hotelu i ta absurdalna chwilami troska o bezpieczeństwo są czymś, czego nie potrafię pojąć.

Za to przyznaję, że choć swoboda bardzo na tym cierpi, kontrolowanych wypadów do miasta jest dużo więcej. Nie spodziewałam się na przykład w Kalkucie kręgielni z automatami do gier i torem gokardowym. 





Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie Międzynarodowe Targi Książki, podobno drugie co do wielkości w całej Azji. Zaskoczyły i pozytywnie, i negatywnie. Bo sama inicjatywa świetna; tłumy ludzi, stosy książek i to wszystko w stylu indyjskiego chaosu, który potrafi być fascynujący. Z drugiej strony, festyn miał chwilami mało z książkami wspólnego, a natrętność ludzi rzucających się z aparatami na białego człowieka, jak zmuszona okolicznościami zaczynam się tu określać, potrafi zepsuć całą przyjemność z przebywania w tym środowisku.





Identyczna sytuacja miała miejsce podczas innej masowej imprezy, dumnie zwanej The Amity Kolkata Half Marathon  – The Royal Bengal Run. Wydarzenie, patronowane przed jakąś nie znamą mi gwiazdę Bollywood, przyciągnęło tłumy. Każdy uczestnik biegu przyczyniał się do wsparcia fundacji promującej edukację dziewczynek. Jako że cel szczytny, szkoła zaangażowała grupę uczniów i nauczycieli. Atmosfera świetna, a chaos to po prostu nieodłączny urok Indii. Tylko tu czterokilometrowa trasa, okazuje się być dwa razy dłuższa (do tej pory nie mogę uwierzyć, że to przetrwałam), a zorganizowana jest tak, że trzeba po drodze przeskakiwać przez barierki a do tego część uczestników kończy na trasie o długości dwudziestu jeden. Jednak wrażenia i widok na miasto wreszcie nie zza szyby autobusu – niezapomniane. Trasa bardzo przyjemna, zwłaszcza że obejmowała miejsca mi już znajome, takie jak Victoria Memorial czy Saint Paul Cathedral. Tylko znowu ta denerwująca mentalność Hindusów, ukradkowe lub całkiem jawne spojrzenie i bezczelne robienie zdjęć. Efekt był taki, że o ile podczas biegu każdy miał godzinę wolności, Europejki musiały pozostać pod opieką matematyka, który nie spuszczał nas z oczu nawet na sekundę.



W międzyczasie odbyła się prezentacja polskiej kultury na szkolnym apelu. Częściowo nie chcąc tracić czasu na przygotowywanie nudnych przemów, których i tak nikt nie będzie słuchał, częściowo jako efekt nieodpartej chęci zrobienia czegoś głupiego dla rozruszania sztywnej atmosfery, przygotowałam razem z dwiema szkolnymi Polkami i pomocą trzech kolegów najprostszą możliwą wersję poloneza. W połączeniu z hymnem zagranym na skrzypcach i ośmiominutowym filmem przedstawiającym animowaną historię Polski, prezentacja wypadła chyba ciekawiej niż sam nasz kraj w rzeczywistości. Ale po apelu wszystkie przyznałyśmy, że jakieś przywiązanie do Polski dało o sobie znać.

A na koniec trochę kreatywniej. Po pierwsze, efekty pracy z dziećmi w ramach CASu.



A po drugie, efekty rozwijania świadomości kulturowej z dnia wczorajszego. Dla niewtajemniczonych, to henna – zmyje się za kilka dni, więc zachwycam się póki mogę, bo coś takiego chodziło za mną od dawna.