niedziela, 9 grudnia 2012

koniec przygody...

...a przynajmniej na jakiś czas.

Zatem już oficjalnie: po równo trzech i pół miesiącach niesamowitych wrażeń i dwudziestu godzinach zdecydowanie mniej niesamowitej, choć na szczęście bezproblemowej podróży, wróciłam do ojczyzny. I szczerze mówiąc, miałam ochotę wracać jak tylko wysiadłam z samolotu. Szaro, buro i jeszcze zimno.

Oczywiście ciepłe powitanie na lotnisku (z pełnym zestawem zimowych ubrań dla mnie) i perspektywa gorącej herbaty czekającej w domu szybko odwlekły mnie od tego pomysłu.

Chwilowo przeżywam zmianę strefy czasowej i klimatycznej, powracam do innej rzeczywistości i układam plany na najbliższy miesiąc. Wkrótce spróbuję zmobilizować się do mniej lub bardziej obszernego podsumowania mojego dotychczasowego pobytu w Indiach, ale jak na razie pilniejsze jest poszukiwanie ciepłych ubrań w mojej szafie. Na koniec pozdrowienia, wreszcie z Polski!

czwartek, 29 listopada 2012

zima zimie nierówna


Nie mogę w to uwierzyć, ale to już ostatni tydzień pobytu w Indiach. Nie wiem, kiedy te trzy miasiące minęły. Cały czas mam wrażenie, że to dopiero kilka tygodni. Tymczasem równo za osiem dni będę pakować swoje rzeczy w kartony do zostawienia na czas przerwy świątecznej, i w walizkę do zabrania do Polski. A dzień później w samolot do Dubaju, Frankfurtu i wreszcie do Warszawy. Przyznaję, że odliczam dni już od jakiegoś czasu.

Wiem, dawno mnie nie było. Ale tak już tutaj jest, że albo się człowiek uczy, albo socjalizuje, ewentualnie śpi. Na pisanie nie ma czasu. A jak już się chwilka znajdzie, to po tych wszystkich esejach, wypracowaniach, prezentacjach etc trudno jest się przekonać do napisania jeszcze kilku stron. OK., koniec wymówek, obiecuję poprawę.

Więc po kolei. Do Kalkuty zawitała zima. Pogoda jak dla mnie idealna, takie polskie lato, tylko bez deszczu. A do tego niesamowity widok czerwonego słońca na tle szarego nieba i palm.  Niestety nie mam żadnego zdjęcia. Ale zima to zima, nieważne czy w Polsce czy Indiach. Ludzie chodzą w czapkach, szalikach a nawet kocach czy kurtkach. Na początku się śmiałam, bo temperatura nie spada poniżej dwudziestu stopni. Tymczasem sama chodzę w dżinsach, dwóch swetrach, szaliku i nadal mi zimno. Aż strach wracać do rodzimego klimatu.  Ale cały czas nie jest aż tak źle. Jeszcze tydzień temu  można było się opalać nad basenem.

Jakoś na początku listopada, jeszcze zanim nadeszła zima, świętowaliśmy Diwali, festiwal światła, w Kalkucie znany także jako Kali Puja.  Znowu powstawały pandale, choć nie w takich ilościach jak podczas poprzedniego święta. Obchody trwały pięć dni i składają się na nie głównie obrzędy związane z ogniem, ale też obowiązkowo domowe porządki, kupowanie określonych przedmiotów i utrwalenie więzi między bratem i siostrą, polegające na obietnicy opieki. W przypadku szkolnej społeczności ograniczyło się to do fajerwerków o niemalże każdej porze dnia i nocy nieprzerwanie przez jakiś tydzień. Do tego nieodłącznie zimne ognie i wszystko o podobnym zastosowaniu, w tym tzw ‘diwali cracker’.

A oto ja i efekt chyba najbardziej spontanicznych zakupów mojego życia. Wcale nie takich niedawnych, tylko jakoś nie było okazji wspomnieć. Dla całkowicie niewtajemniczonych: to jest sari, czyli strój noszony tu przez zdecydowaną większość kobiet. Niekoniecznie w taki sposób, ale owinięcie się sześciometrowym materiałem za pierwszym razem wcale nie jest proste. Kiedyś się nauczę. Mam tylko nadzieję, że pójdzie szybciej niż z językiem.





Z takich bardziej aktualnych wydarzeń,  po jednej akcji kilku osób cała szkoła, a przynajmniej ci, którzy mają nieszczęście w niej mieszkać, jest uziemiona. Bez wchodzenia w niepotrzebne szczegóły, pod pretekstem presji ze strony konserwatywnych rodziców wszelkie reguły zostały zaostrzone tak, że kolejny etap troski o nasze bezpieczeństwo można będzie porównać tylko z więzieniem.

Zdecydowanie brakuje wolności. Częściowo rozumiem, że to inna kultura i tak dalej, naprawdę nie trzeba mi tego tłumaczyć, ale nie po to jestem na drugim końcu świata, żeby tylko się uczyć. To, i bezsilność wobec niektórych sytuacji i wydarzeń, na które nie mam wpływu choć bardzo bym chciała, są dla mnie najtrudniejsze do zaakceptowania.

Ale mimo wszystko, zaaklimatyzowałam się tutaj. Chwilami nie wiem nawet o czym pisać, bo moje już wcale nie takie nowe otoczenie stało się całkowicie normalne. Zdziwienie wszystkim, co widzę, już dawno minęło. Z jednym tylko wyjątkiem wizyty w świątyni Kali, ale widok zabitych zwierząt mnie zszokuje zawsze i wszędzie.

Natomiast dziś w hotelu mamy prawdziwe ‘Indian wedding’. Podobno, bo żadnego jeszcze nie widziałam i wygląda na to, że na razie nie zobaczę. Kazali nam siedzieć grzecznie w swojej części rezydencji i nie przeszkadzać. Przemknąć się nie ma jak, wszędzie stoi personel i nas pilnuje. Same przygotowania trwały od kilku dni i jak dla mnie efekty są imponujące. Cały teren ozdobiony lampkami, kwiatami i innymi rzeczami, których nawet nie potrafię nazwać. Do tego czerwony dywan i muzyka, która mnie prześladuje od kilku godzin. Polskie tradycje wypadają przy tym co najmniej blado, choć repertuar muzyczny jest zdecydowanie łatwiejszy do zniesienia. Jeżeli te śpiewy będą trwały całą noc, raczej się nie wyśpię.







sobota, 3 listopada 2012

zwiedzanie, zwiedzanie i jeszcze więcej zwiedzania


Dawno mnie nie było, ale to tylko dlatego, że dużo się ostatnio dzieje i nawet nie ma kiedy pisać. Ściślej mówiąc, raczej pisania też jest dużo i jakoś trzeba znaleźć na to wszystko czas. Na przykład siedemnastostronowa praca na geografię wręcz idealnie mi się wpasowała we wszystkie wolne dni podczas obchodów Durga Puja. Wspominałam już chyba, że więcej tu pisania niż samej nauki? Ale po kolei, bo mam sporo do nadrabiania.

W ciągu tych kilku tygodni mojej nieobecności na blogu, doszłam do wniosku, że Kalkuta jednak ma coś do zaoferowania poza wszechobecną biedą. Pod pewnymi względami północna, czyli bogatsza część miasta jest piękniejsza od europejskich metropolii. Tu wszystko jest niepowtarzalne. Od stanu ulicy po budynki, z których, każdy jest w innym stylu,  każdy jedyny w swoim rodzaju. Miałam okazję się o tym przekonać podczas czterech krajoznawczych wycieczek, które do tej pory zaliczyłam.

Pierwszej z nich właściwie nie można do końca nazwać wycieczką. Było to raczej uczestnictwo w spektaklu przygotowanym przez organizację pracującą z chorymi dziećmi i młodzieżą. Wydarzenie dość spore, odbyło się w teatrze przy obecności między innymi członków amerykańskiego konsulatu. Reszty nie pamiętam, choć przedstawiano ich co najmniej dwa razy. Choć podróż w jedną stronę trwała blisko dwie godziny, zdecydowanie warto było pojechać. Niewiele rozumiałam, jako że sam spektakl był w całości po bengalsku. Jakby nie tłumaczenie kolegów rozumiałabym jeszcze mniej. Jednak wszystkie części, przygotowane wyłącznie przez niepełnosprawne dzieciaki, ich rodziców i wolontariuszy, były na swój sposób piękne, także słowa nawet nie były potrzebne. Na całość składał się pokaz tańca, pantomima, recytacja, część muzyczna a także dłuższy kawałek sceniczny. Wróciliśmy do rezydencji niemalże na samą noc, a następnego dnia czekały śród-trymestralne testy. Ale nie żałuję, zdecydowanie warto było zarwać jedną noc.



Zwłaszcza że zbliżały się ferie, a właściwie jeden z większych festiwali obchodzonych w Bengalu. Jest to święto bogini Durgi, która według świętych tekstów hinduizmu bronią trzymaną w każdej z ośmiu dłoni zabiła tyrana, który terroryzował ludzi. Co roku w październiku Indie ogarnia szaleństwo związane z czczeniem Durgi.

Właściwie od miesiąca wszędzie słychać było muzykę, a miasto powoli pokrywało się kwiatami i lampkami. W ostatnim tygodniu przygotowań powstały tak zwane pandale, czyli świątynie istniejące tylko podczas pudźy. Choć każda była fundowana przez inną grupę ludzi, zbudowana w innym stylu i przy pomocy innych materiałów, wszystkie łączył posąg ośmiorękiej bogini. Jeden dzień był przeznaczony w całości na chodzenie od jednej pandali do drugiej, i przyznam, że nie zdarzyły się dwie choć trochę podobne do siebie. Za to wszystkie zostawiły po sobie niezapomniane wrażenie.















Najbardziej przypadła mi do gustu tak zwana świątynia zła. Choć przekazywała mroczne przesłanie, że mimo śmierci tyrana, jego potomstwo pozostało na ziemi, była stworzona z niesamowitym kunsztem i dbałością o szczegóły. Zdjęcie mówi samo za siebie.





Podczas pozostałych dni zwiedziłam między innymi jedną z piękniejszych świątyń Kalkuty poświęconą najsłynniejszej z awatar boga Wisznu, Krisznie i w mniejszym stopniu pozostałym wcieleniom, do których, co ciekawe, niektórzy zaliczają Buddę.




Poza tym, ogromne wrażenie wywarł widok Gangesu. Różne określenia do niego pasują, choć miano świętej rzeki niekoniecznie. Masa brudnej wody, w której pływały tony śmieci i gromadka dzieciaków. Na schodach, które schodziły do samej wody, siedziały kobiety i prały. Gdzieś stała grupa niezbyt chyba trzeźwych mężczyzn. W międzyczasie trzy kobiety odprawiły rytuał religijny, polegający na wrzuceniu czegoś z kwiatami do rzeki.






Zaszliśmy też do budynku, w którym Matka Teresa rozpoczęła swoją działalność i pracowała blisko pięćdziesiąt lat, by w tym samym domu, w swojej malutkiej celi zakończyć życie. A to jej grób.




Poza niezliczoną ilością kościołów, które nie wiem czemu przewodnik uparła się nam pokazać, jednym z ciekawszych i piękniejszych miejsc był Victoria Memorial.





Natomiast małym szokiem kulturowym zakończyła się wizyta w świątyni bogini Kali, a właściwie na jej dziedzińcu, bo właściwej świątyni nie zwiedziliśmy z powodu tłumu w środku. Charakterystyczne dla tego miejsca jest to, że jest to jedyna świątynia w Kalkucie, gdzie składa się ofiary ze zwierząt w podziękowaniu za wysłuchane przez boginię prośby. Zapewniono nas, że w tym momencie żadne ofiary się nie odbywają, więc nieprzyjemnym zaskoczeniem był widok kóz pozbawionych głów. Nigdy więcej.




Dziś zdecydowana przewaga zdjęć…

A z takich przyjemniejszych przeżyć, względnie niedawno byłam na tanecznym spektaklu przygotowanym przez zespół ze Szkocji. Była to najbardziej europejska rzecz, jakiej doświadczyłam od przyjazdu. Przyznaję, że momentami taniec był zbyt nowoczesny, bym mogła zrozumieć o co w nim chodziło. Jednak zdziwił mnie widok kilku indyjskich kobiet opuszczających salę z powodu zbyt odważnych dla nich, jak przypuszczam, scen.

Ciężko się w tym momencie zmobilizować do pisania, zbyt wiele rzeczy dzieje się na raz. Mam nadzieję, że na następny wpis nie będzie trzeba tak długo czekać. Ten ledwo zarysował sytuację ostatnich tygodni.

środa, 10 października 2012

o wszystkim i o niczym


Powoli zaczyna się poważna nauka, także zamiast zgłębiać tajniki tutejszej kultury, zajmuję się pisaniem swojego pierwszego lab reportu z fizyki i przygotowaniami do śród trymestralnych testów. Przyznam, że zapowiedzenie czegoś takiego jak sprawdzian było tu dla mnie szokiem, jako że już odzwyczaiłam się od polskiego systemu nauczania. Główna różnica jest taka, nie licząc kilkuosobowych klas czy nawet lekcji sam na sam z nauczycielem, że w IB nie mamy odpowiedzi przy tablicy, niezapowiedzianych kartkówek etc. Tu się uczy dla siebie, bo ocen jest niewiele. Tak samo niewiele jest bezsensownego zakuwania. Raczej chodzi o to, żeby coś zrozumieć, przedyskutować, odkryć przyczyny i skutki. Za to bardzo dużo jest pisania i wszelakich prezentacji. Wcześniej nigdy bym nie pomyślała, że można pisać eseje z geografii. Jak widać, można. Podobnie jest z historią. Mimo że z powodu braku stałego nauczyciela lekcji było niewiele, zdążyłam już zmienić swój pogląd, czy też otworzyć oczy, na sytuację polityczną świata w okresie międzywojennym. Jednak daty to nie wszystko. Na fizyce z kolei wszystko odbywa się na rzutniku lub ekranie laptopa. Do tego mam coś w rodzaju klasowego facebooka, profile na portalach fizycznych i nie tylko oraz aplikację, dzięki której notatki z lekcji przeglądam na telefonie. To, że nagle fizyka stała się miliard razy ciekawsza jest przede wszystkim ogromną zasługą nauczycielki, która swoją pasją zaraża wszystkich wkoło. Najtrudniej chyba było mi się przystosować do tego, że wszystkie lekcje są w stu procentach prowadzone po angielsku. Nawet naukę języka ojczystego zamieniłam na angielski, także wszelkie interpretacje, dyskusje i komentarze na temat utworów literackich są w tym języku. I aż wstyd przyznawać, że to hinduska a nie polska nauczycielka swoją postawą udowodniła, że  języka ‘ojczystego’ też można nauczać w interesujący sposób, nie narzucając uczniom jedynego poprawnego rozumienia utworu literackiego ani swojej opinii na żaden temat. Jedynie CAS nie działa do końca tak jak powinien, jako że oczekuje się od nas aprobaty odgórnych decyzji, które powinny należeć do nas.

Chwilowo daje się we znaki rutyna, ponieważ ostatnio większość czasu spędzam w szkole, na terenie rezydencji lub na zakupach w centrum handlowym. Na dłuższe wycieczki do Kalkuty nie ma czasu, zwłaszcza w przypadku drugorocznych, którzy zajęci są egzaminami i aplikacjami na studia. Wszyscy wyczekujemy końca października, kiedy dostaniemy tydzień wolnego z powodu religijnego festiwalu, który będzie miał miejsce w całych Indiach. Z tego co czytałam i słyszałam, zapowiada się niesamowicie ciekawie i już nie mogę doczekać się początku właściwych obchodów. Bo same przygotowania trwają od kilku tygodni i przejawiają się na razie głównie indyjską muzyką graną non stop na terenie rezydencji oraz ukwieconymi rikszami i wszelkimi możliwymi pojazdami. Nawet szkolne autobusy pierwszego dnia przygotowań były ozdobione wieńcami nagietków.

W poszukiwaniu wrażeń wybrałam się w piątek z grupą ludzi do Amtali, miasteczka na obrzeżach Kalkuty, około dwa kilometry oddalonego od rezydencji. Mimo przestróg, że nie jest to tak cywilizowane miejsce jak Kalkuta, którą do tej pory poznałam, wzięliśmy ochroniarza, zatrzymaliśmy przejeżdżające dwa vany i ruszyliśmy w drogę. Niestety ochroniarz zabronił dziewczynom jazdy tak zwanym tuk tukiem, czyli stojąc na tyle dużego samochodu, trzymając się jakichś prowizorycznych uchwytów. Ale jazda vanem też nie była nudna, choć już nie budziła takich emocji jak za pierwszym razem. Oczywiście wszystkie spojrzenia były wlepione w białe dziewczyny, choć nie spotkaliśmy się z żadnym agresywnym zachowaniem. Jakiś kwadrans przesiedzieliśmy w muzułmańskiej knajpce, gdzie koledzy  z Bangladeszu zamówili sobie miejscowe jedzenie na wynos. Serdeczne pozdrowienia dla sanepidu!




Potem przeszliśmy się uliczkami Amtali, kupując po drodze lokalną colę, tzw. ‘thumbs up!’, która była co prawda rozwodniona i inna niż w Polsce, ale za 60 groszy zupełnie do zaakceptowania. Mijaliśmy produkcję serów na środku chodnika (oszczędzę opisu), leżące psy, ogniska przy ulicach, tłumy ludzi, krowę w samochodzie i orkiestrę na dachu autobusu, która na nasz widok zaczęła grać jeszcze bardziej entuzjastycznie, na ile to w ogóle było możliwe. Nic mnie już nie zdziwi. Po kupieniu za grosze jeszcze kilku rzeczy, ruszyliśmy w drogę powrotną. Dopiero wtedy zauważyłam wszechobecny dym, który najłatwiej porównać do mgły unoszącej się nad ulicą. Wymęczeni, zlani potem i przesiąknięci zapachem prawdziwych Indii dotarliśmy do rezydencji. Oby więcej takich spontanicznych wypadów.



W międzyczasie, podczas sobotniego sportu, dowiedziałam się, jak wyglądają kokosy w rzeczywistości. Zupełnie nie przypominają tych z reklam. Odkryłam także wioskę na terenie rezydencji, wcale nie tak daleko od budynku, w którym mieszkam. Istna idylla, białe kwiaty wysokie na trzy metry, staw, krowy i chatki wkoło. Bardzo szybko znalazł się tam pracownik hotelu, który zaczął grozić, że przyprowadzi tygrysa, jak zaraz się stamtąd nie wyniesiemy. Nie przewidział, że ktoś z nas zna hindi (tutaj mówi się w bengali), więc mieliśmy niezły ubaw. Ogólnie chodziło mu o to, że następnym razem musimy wcześniej zapytać o pozwolenie.

Żałuję, ale niestety niemożliwe jest opisanie wszystkiego, co się tu dzieje, z wyczerpującą ilością szczegółów  A gdybym nawet spróbowała, szybko by się okazało, że jedyne co mam do opisania, to wydarzenia ze szkoły, bo wszystko inne mnie omija. A chcę skorzystać z tego, że tu jestem, jak tylko mogę. Czas na szczegółowe opowieści będzie jak wrócę w grudniu; z kubkiem gorącej herbaty, której czasem mi brakuje. Bo jednak klimatyzacja ustawiona na minimalną temperaturę to nie to samo co śnieg za oknem. I czekam na wieści z Polski!

sobota, 22 września 2012

wszystko jest możliwe


Dziś mija miesiąc od mojego wylotu, czas na małe podsumowanie. Bez żadnych wątpliwości stwierdzam, że  się tu zadomowiłam. Ludzie nie są już obcy, całkiem nieźle orientuję się na terenie szkoły, co na początku było katastrofą, i nawet jedzenie stało się bardziej znośne. Po spróbowaniu kuleczki z cienkiego ciasta, zwanego tutaj fućką, wypełnionej ziemniakami z dodatkiem chilli, czy raczej chilli z dodatkiem ziemniaków (nigdy, ale to nigdy nie ufaj ludziom z Bangladeszu!) już chyba nie mam się czego bać.

Zupełnie inaczej wygląda tu kontakt z nauczycielami i innymi pracownikami szkoły. Nie tylko mamy wspólne śniadania i obiady, ale zazwyczaj natykam się na nich wszędzie, nawet na wieczornym spacerze. Spotykam też ich rodziny, w zeszłym tygodniu na przykład obchodziliśmy w rezydencji drugie urodziny córki mojego nauczyciela geografii. Nie do wyobrażenia w polskich szkołach.

Powoli poznaję miasto i jego kulturę. Po poprzednim wypadzie do miasta (do kina, oczywiście nie poszliśmy, tym razem ze względu na filmy jedynie w hindi) Warszawa już zawsze będzie dla mnie nudnym miejscem.

Pierwsza sprawa - powódź. Chociaż pora monsunowa zbliża się do końca, codziennie o sobie przypomina około godzinną ulewą. Tydzień temu deszcz lał do tego stopnia, że samochody, motoriksze i nasz wesoły autobus jechały z podtopionymi kołami. Ludzie brnęli po kolana w wodzie, jeden pan nawet próbował płynąć na jakimś pniu, swoją drogą ciekawe skąd go wziął. Ogółem, był to widok na tyle nietypowy, że wszyscy, nawet Hindusi, musieliśmy zrobić kilka zdjęć zza szyby. Na szczęście wysiadaliśmy dużo dalej, także skakanie do wody z autobusu mnie tym razem ominęło.




Kolejną rzeczą są indyjskie ulice oraz to, co się dzieje tuż poza nimi. Rodziny jedzące obiad, uliczni fryzjerzy i pucybuci obsługujący klientów, pijany mężczyzna leżący na chodniku, śpiące psy, żebracy wyciągający ręce po pieniądze a między tym wszystkim kilkuletnie dzieci, często ledwo ubrane to tu zupełnie normalny widok. Chodzenie wzdłuż ulicy już jako tako opanowałam, problem pojawia się, gdy trzeba przejść na drugą stronę. Nadal się nie mogę przyzwyczaić, że jak kierowca widzi człowieka, to zamiast hamować, przyśpiesza. Prawdziwa szkoła przetrwania. Jednak zawsze jestem w towarzystwie kogoś, komu ten chaos nie straszny, także na razie żyję i udaje mi się nawet coś w Kalkucie zobaczyć.

Ciekawym zjawiskiem jest fakt, że kogokolwiek się tu nie zapyta o drogę, odpowiedź zawsze brzmi pięć minut prosto. Tak samo było, gdy pytaliśmy o najbliższą świątynię. Albo mieliśmy szczęście, albo świątynie są tu co kilka kroków. Ale muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego, wielkiej sali wypełnionej ozdobionymi do granic możliwości postaciami bogów. Tymczasem ta świątynia była rotundą na środku skrzyżowania, tak małą, że ledwo dało się wejść do środka. Zdecydowałam więc nie zdejmować butów na środku ulicy i przyglądać się ludziom modlących się do  świętych posągów ich bogów z zewnątrz. Od razu powitał nas bramin, przekazując błogosławieństwo Ganesy, ulubionego boga Hindusów, w postaci wody, którą polał nasze ręce. Nasze czoła zostały ozdobione bindi, czyli w tym wypadku pomarańczową kropką. Do tego dostaliśmy zawinięty w chusteczkę pokarm. Nie mam pojęcia z czego się składał, ale skoro kolega z Indii zjadł i przeżył, to chyba był nieszkodliwy. Zostaliśmy tam jeszcze chwilę, wdychając zapach kadzideł, po czym znowu zmierzyliśmy się z tutejszym ruchem drogowym.

W drodze powrotnej wzbudzałam szczególne zainteresowanie miejscowych, jako nie tylko biała ale jeszcze z bindi na czole. I chociaż zostałam zapewniona chyba tysiąc razy, że to jedynie ciekawość i fascynacja innym kolorem skóry, żaden rodzaj nieuprzejmości, czułam się bardzo niezręcznie co krok napotykając spojrzenia wszystkich wokół.

W drodze powrotnej spotkało nas ciekawe z europejskiego punktu widzenia doświadczenie. Z powodu wizyty jakiejś ważnej persony w  tej części miasta, na ulicach był tłum policjantów i jeszcze więcej zwykłych ludzi. Ruch drogowy był jeszcze mniej zorganizowany niż zwykle, o ile w Indiach w ogóle jest to możliwe. W rezultacie szkolny autobus nie mógł się zatrzymać, więc kierowca zwolnił otwierając drzwi.  Cała nasza wycieczka rzuciła się do szaleńczego biegu, rozpychając stojących wkoło ludzi, a następnie wpadła do jadącego autobusu. Do tej pory wydawało mi się to abstrakcją, czymś co zdarza się w indyjskiej komunikacji miejskiej albo filmach przygodowych, jednak tutaj moje poglądy dotyczące tego, co jest możliwe, a co nie, są kształtowane na nowo.

I to absolutnie wszystkie. Nie dalej jak trzy dni temu wybrałam się na wieczór z grupką ludzi ze szkoły do miasteczka oddalonego dwa kilometry od hotelu. Siedziałam w miejscowej knajpce, zadaszonej słomą na której roiło się od pająków, jedząc palcami prawej ręki typowe dla indyjskiej kuchni cienkie pieczywo z pikantnym sosem, popijając herbatą z mlekiem. Wracaliśmy vanem. Nie wiem, jak opisać ten pojazd, więc wstawiam zdjęcie.




Tymczasem Hidnusi nas fotografowali. Najwyraźniej nie było to typowe zachowanie dla  białych ludzi, z jakimi mieli styczność. Cóż, dla mnie to też nie był sposób podróży, do którego jestem przyzwyczajona. Widok wymierzonych we mnie reflektorów ciężarówki, która zbliżała się zdecydowanie za szybko i wymijała w zdecydowanie zbyt późnym momencie z początku był przerażający. Ale już po kilku chwilach zaczęłam czerpać przyjemność z tego nowego doświadczenia. Teraz czeka mnie motoriksza i metro! 

piątek, 14 września 2012

'there is a f... cockroach in the bathroom!'


Powoli, bardzo powoli zaczyna się nauka. Mimo żartów starszego rocznika i przestróg nauczycieli, że już niedługo się przekonamy, co oznacza Międzynarodowa Matura, jak na razie ilość prac domowych nie przytłacza. Pewnie częściowo dlatego, że przyzwyczaiłam się do radzenia sobie z kilkunastoma przedmiotami, podczas gdy tu mam tylko sześć. I do tego w ramach CASu Model United Nations, jogę, siatkówkę i opiekę nad grupką tutejszych dzieci. W środę spotkałam się z nimi po raz pierwszy i przyznam, że porządnie mną wstrząsnęło.

Jest to grupa około piętnastu dzieci, głównie dziewczynek, w wieku na oko cztero, pięciolatków. Większość z nich ma za sobą ciężkie przeżycia, jak na przykład wykorzystywanie seksualne. Tyle powiedziano mi przed pierwszym spotkaniem i szczerze mówiąc, zupełnie nie wiedziałam, czego powinnam się spodziewać. Ale już od pierwszych chwil, dzieci były otwarte i przyjazne, choć trochę onieśmielone dwumiesięczną przerwą w wizytach w Oaktree i nowymi twarzami. Zaskoczyło mnie to, że już po kilku minutach zaufały mi na tyle, żeby łapać mnie za ręce i przytulać, tak jakby nigdy nie spotkała ich żadna krzywda. Godzina gier i zabaw, a potem kolorowania przygotowanych przeze mnie obrazków, zleciała błyskawicznie. Jednak mimo pozornie radosnej atmosfery, gdzieś w głowie cały czas kołatała się myśl, że dzieciństwo ma też inne oblicza, których miałam szczęście nie doświadczyć. Z rozmów z ludźmi, którzy zajmują się tym projektem od roku, dowiedziałam się, że z czasem dzieciaki otworzą się jeszcze bardziej. Jedyny problem jest taki, że znają po angielsku tylko kilka słów. Chyba czas zacząć lekcje bengali.

W czasie wolnym od wszelkich zajęć, zwykle zwiedzam posiadłość hotelu. Podobno na razie jest tu szaro i buro, czytaj zielono, ale jak tylko minie monsun, wszystko zakwitnie i widoki będą niesamowite. Szkoła zamówiła nawet rowery, żebyśmy mogli robić sobie wycieczki, bo tereny są bardzo rozległe. A do tego staw, jakaś ścianka wspinaczkowa, z której raczej nie możemy korzystać, palmy i inne śmieszne roślinki dookoła i mnóstwo przestrzeni. Problemem są wielkie jaszczurki, które w zeszłym roku goniły dwie dziewczyny, i węże, które też podobno się gdzieś kryją. Na razie na żadne z tych stworzeń się nie natknęłam, więc jest w porządku. Ale jak wieczorem coś się rusza w krzakach, i słyszę, że to pewnie jaszczurka, więc mam się szykować do skoku, i nie wiem czy to żart, czy nie, nie jest za ciekawie. Wracając do widoków, moim zdaniem już teraz są nieziemskie, wcale nie trzeba czekać do końca pory monsunowej.





Na jednym z takich spacerów, natknęłam się na krowy wracające z pastwiska. Wreszcie miałam idealną okazję, by zrobić obiecane zdjęcie. Od razu mówię, że tutejsze krowy, podobno święte, wcale nie przypominają tych polskich.



Natomiast dziś jest wielki dzień. Równo rok temu, wszyscy się tutaj pierwszy raz spotkali. Z tej okazji zaraz zaczyna się oficjalne welcoming party, a jutro ruszamy na podbój Kalkuty. Z tego co wiem, a wiem niestety niewiele, zaraz po porannej porcji fitnessu jedziemy do kina, może tym razem dotrzemy, i na jakieś dobre jedzenie. Nie myślałam, że kiedykolwiek zatęsknię za polską kuchnią. A jednak.

Na koniec załączam zdjęcie międzynarodowej gromadki z poprzedniego wypadu do miasta.


środa, 5 września 2012

nie taki monsun straszny


Jak powszechnie wiadomo, w Indiach gdzieniegdzie występuje pora monsunowa. Czasem trochę popada, czasem trochę mocniej, czasem leje. Niezależnie od natury deszczu, zawsze jest ciepły i przyjemny, także zamiast uciekać, stoisz w miejscu. Ewentualnie zdejmujesz buty, tańczysz i śpiewasz w deszczu, tak jak miało to miejsce dziś w moim przypadku. I nawet nie zauważasz, że już po minucie nie ma na Tobie suchej nitki. Dziś monsun okazał się szczególnie miłym zjawiskiem. Lało (nie padało, lało!) przez większość nocy i leje nadal.  Jako dowód załączam zdjęcia.







Efekt? Zalana szkoła, także dziś zostaję w rezydencji. Ciekawym zbiegiem okoliczności jest fakt, że dziś w Indiach obchodzi się Dzień Nauczyciela. Podobno obchodzi się go dość uroczyście ze względu na rocznicę urodzin pierwszego prezydenta. Na pewno jest to święto dużo ważniejsze niż w Polsce, jednak w tym roku (nie)stety tego nie doświadczę. Zamiast tego posłucham o uniwersytetach na całym świecie i możliwościach wyboru kariery.

Wracając do życia szkolnego i tego poza, które na ten moment jeszcze bardzo dzielnie się trzyma, nadal jest wesoło. Choć na zwiedzanie Kalkuty i ewentualne wypady poza miasto musimy poczekać do końca pory monsunowej, czyli jakiś miesiąc, rzadko jest czas na nudę. W ten weekend złożyło się tak, że trzy osoby obchodziły urodziny. Nie mogło się zatem obyć bez birthday celebration. Wynajętymi samochodami ruszyliśmy do centrum handlowego. Ta godzina podróży była jedną wielką imprezą, na którą składały się głównie hity niemieckie, polskie i serbskie, były nawet akcenty indyjskie. Na film (tak, w Kalkucie jest międzynarodowe kino) niestety nie starczyło czasu, więc od razu po lunchu ruszyliśmy do miejscowej barokawiarni, gdzie siedzieliśmy do późnego wieczora. Wreszcie mogłam zasmakować trochę tutejszego życia, które choć niedostępne dla wszystkich miejscowych, i tak zbliżyło mnie nieco do mojego nowego miejsca, zwanego domem. Nieważne, że tylko tymczasowo.




Gdy wracaliśmy, świecił nad nami księżyc w pełni. Kolega z Bangladeszu powiedział mi, że takie zjawisko nazywa się tutaj blue moon i widząc to, trzeba pomyśleć jakieś życzenie. Coś jak spadająca gwiazda dla Europejczyków.



Oczywiście jakieś nieprzyjemne akcenty też być muszą. I to te najmniej przyjemne z możliwych. A mówiąc prościej, zaczęły się problemy z wielonożnymi stworzeniami. Już podczas pierwszego tygodnia pobytu tutaj jedna z Polek obudziła ochroniarza w środku nocy, żeby zabił karalucha w łazience. Podobno zachwycony to on nie był. Osobiście doświadczyłam polowania na jaszczurkę, która biegała po całej kabinie prysznicowej (udało się ją złapać dopiero na progu pokoju) i niezwykle śmiesznych prób zabicia czegoś, co w dwóch sztukach latało po moim pokoju i podejrzanie bzyczało. Dziś miarka się przebrała, na łazienkowym oknie kilka pokojów dalej rozgościł się ogromny pająk. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jakim cudem się tam dostał. Oczywiście wrzask na pół hotelu. Obsługa musi mieć tu z nami wielki ubaw. 

Na koniec dorzucam zdjęcia, które udało mi się zrobić z autobusu. Tylko bez paniki, nie cała Kalkuta tak wygląda. To są przedmieścia.








piątek, 31 sierpnia 2012

wrażeń ciąg dalszy


Jestem tu zaledwie tydzień, a już czuję się jak w domu. Głównie dzięki ludziom, którzy są tak pomocni i sympatyczni, że trudno to sobie wyobrazić.

Warunki są tu bardzo dobre, nawet lepsze niż były by w szkolnym kampusie. Czasem tylko są przerwy w dostawach prądu, ale po mniej więcej minucie egipskich ciemności włącza się generator i wszystko znowu działa. Nie musimy sprzątać ani robić prania, codziennie dostajemy butelkę wody, ręcznik etc. Z jednej strony to dobrze, z drugiej bardzo głupio się czuję, obserwując wszechobecną biedę zza szyby autobusu.
Choć niby jest oficjalne pozwolenie na opuszczanie terenu hotelu, nadal spędzam cały czas w szkole, rezydencji lub autobusie. Podobno na sobotę zaplanowane jest zwiedzanie Kalkuty, a przynajmniej małego fragmentu, bo miasto jest ogromne.

Nie wiem, czy wspominałam, ale w poniedziałek zaczęła się szkoła. Na razie zakończył się wybór przedmiotów (dostaliśmy kilka dni na rozeznanie), ale ostateczny plan jeszcze nie jest gotowy. Wszystko wskazuje na to, że będę miała indywidualne lekcje niemieckiego, bo jestem jedyną zainteresowaną w całej szkole. Nauczycielka jest, więc nie powinno być problemów. Bardziej mnie zastanawia, czy wytrzymam z nią dwa lata, bo podobno potrafi być bardzo cięta, jak raz się jej podpadnie.

Po sześciu lekcjach (tak, mam codziennie po sześć lekcji!) jest przerwa na lunch a potem dwie godziny różnych zajęć. Na razie przygotowujemy powitalne przedstawienie, co dla mnie jest torturą i powoli, bardzo powoli rozpoczynamy program CAS (Creativity, Action, Service). Na ten trymestr wybrałam siatkówkę, jogę i MUN. Chciałam też uczyć się tutejszego języka, ale muszę choć raz w tygodniu siedzieć w bibliotece i odrabiać lekcje pod czujnym okiem nauczyciela. Nieważne, są chętni do zorganizowania indywidualnych lekcji bangla lub hindi, w zamian za naukę polskiego. Czemu nie? Do tego zostałam przydzielona do opieki nad dziećmi z Kalkuty raz w tygodniu. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co ja, będą np. 'chronić wieloryby'.

Na koniec dorzucam kilka zdjęć. Nie ma ich na razie wiele, ale planuję to nadrobić. Choć w Indiach wcale nie jest to takie łatwe, ludzie nie lubią aparatów. W niektórych miejscach np. centrach handlowych fotografowanie jest zabronione, a na miejscowym bazarze podobno lepiej nawet nie pokazywać aparatu. Ale jak tylko uda mi się złapać w kadrze krowę (jest ich tu mnóstwo, nawet na terenie szkoły), na pewno się pochwalę.


Z rodzinką na lotnisku.



McDonald's w Dubaju. Nie mogłam się powstrzymać.



Lotnisko w Dubaju.



A tak przywitało mnie lotnisko w Kalkucie.



Wiem, że niewyraźne. Ale to chyba jedyne zdjęcie, jakie udało mi się zrobić w mieście.




Moje pierwsze chwile w Indiach. Na trasie z lotniska do rezydencji, z Kalkutą w tle.



A to ja w tradycyjnym tutejszym stroju, który pożyczyłam od Serbki z pokoju obok. Moja współlokatorka z Zambii zapytała mnie, czy to polski strój narodowy. Nie powiem, uśmiałam się.

niedziela, 26 sierpnia 2012

hej, żyję!


Pozdrawiam z Indii! Jestem tu już trzeci dzień i jest dobrze, nawet bardzo. Mam nadzieję, że ta informacja dotarła wcześniej chociaż do części z Was. Jeśli nie, wybaczcie. Kiepsko tu z łącznością ze światem, przynajmniej na razie. Bo choć Internet jest na terenie całej szkoły, do rezydencji jeszcze nie dotarł. Jestem zmuszona podkradać koleżance z pokoju obok, na szczęście nie ma nic przeciwko temu. No właśnie, jak się okazało nie mieszkamy na terenie szkoły, tylko w hotelu kawałek dalej. Podróż indyjskimi drogami trwa jakieś pół godziny, ale o tym później.

Zacznę od początku, czyli od podróży. Chociaż trwała koło doby, obyła się na szczęście bez większych problemów. Najtrudniej było pożegnać rodzinkę i przyjaciółki na lotnisku. Ale szybko wzięłam się w garść i potem było już tylko lepiej. Gdy wsiadałam do samolotu, po łzach nie było śladu.
W Monachium dość szybko odnalazłam koleżankę, z którą miałam zaplanowaną dalszą drogę do Kalkuty. Od razu zrobiło się weselej. Chyba w ostatniej chwili odebrałyśmy karty pokładowe i pognałyśmy do samolotu, który swoją drogą był ogromny. Różnica między polskimi a arabskimi liniami zdecydowanie rzucała się w oczy. Po sześciu godzinach bardzo przyjemnego lotu dotarłyśmy do Dubaju, gdzie czekałyśmy kilka kolejnych godzin na samolot do Kalkuty. Nie, żeby na podobno najlepszym lotnisku na świecie nie było co robić.

Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z powszechnym zainteresowaniem białymi ludźmi. Miejscowi zwyczajnie odrywali się od swoich zajęć i  bez żadnego skrępowania wlepiali w nas wzrok, zwłaszcza w blondwłosą koleżankę. Zwracałyśmy uwagę również w samolocie do Kalkuty, w którym byłyśmy jedynymi Europejkami.

Podczas tego lotu zetknęłyśmy się z bollywoodzkimi filmami i indyjską kuchnią. To drugie doznanie nie nastawiło mnie zbyt optymistycznie. Przypraw używa się tu do granic ludzkich możliwości, które zdecydowanie przekraczają moje własne. Trzeba się przyzwyczaić.

W Kalkucie, mimo wieczornej pory, powitało nas gorące, wilgotne powietrze i płaskorzeźby przedstawiające hinduistyczne bóstwa. Jeszcze nie wiem które, ale się dowiem.

Tutaj przyciągałyśmy jeszcze więcej spojrzeń, co zaczęło nas przerażać do tego stopnia, że uciekłyśmy z lotniska nie wymieniając pieniędzy. Dość szybko trafiłyśmy na przedstawicielkę szkoły, która okazała się przesympatyczną pielęgniarką. Zapakowała nas do samochodu i tutaj nastąpiła pierwsza niespodzianka: w Indiach jest ruch lewostronny. O ile można to w ogóle nazwać ruchem drogowym.

Jak mi później wyjaśnił szkolny houseparent, wygląda to tak: pierwszeństwo mają duże ciężarówki, potem trąbiące autobusy, mniejsze busy, samochody osobowe, motory, rowery a na końcu piesi; gdzieś w tej hierarchii zapodziały się jeszcze riksze i taksówki. Każdy, niezależnie od wielkości pojazdu, zatrzyma się przed krową, nikt nie zahamuje, widząc przed maską człowieka. Szalone!

Wracając do podróży, trwała ponad dwie godziny. W międzyczasie pielęgniarka zatrzymała kierowcę, żeby kupić nam coś do jedzenia. Na szczęście trafiła z wyborem i indyjska kuchnia okazała się nie być tak straszna, jak myślałam. Kwestia przyzwyczajenia. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że dojechaliśmy bez czołowego zderzenia z rikszą. Kilka razy niewiele brakowało! Jakby tego było mało, Hindusi patrzyli na nas nawet przed przyciemniane szyby. Wyglądali z autobusów i riksz, czasem machali. Nie mogę się do tego przyzwyczaić.

Zupełnie inaczej niż z tutejszymi warunkami. Klimat znoszę dużo lepiej, niż się spodziewałam. Po części dlatego, że przyzwyczaiłam się do upałów w wakacje. Poza tym, wszędzie jest klimatyzacja. Komarów na razie nie widać, chociaż trwa pora monsunowa. Tak zwanego szoku kulturowego nie doświadczyłam, przynajmniej nie w wielkim stopniu. To prawda, jest zupełnie inaczej niż na rodzimym końcu świata, ale o tym jeszcze napiszę.

Późnym wieczorem dotarłyśmy do rezydencji. Ledwo weszłam do pokoju, który dzielę z Niemką i dziewczyną z Zambii, a do pokoju wpadło po kolei mnóstwo dziewczyn (chłopcy nie mają wstępu na nasze piętro), żeby się przywitać. Najpierw wpadły Polki, po nich Zambijki, potem chyba Serbki. Potem się pogubiłam. Nawiasem mówiąc, ludzie są tu świetni. Niesamowicie otwarci i pomocni. Życie towarzyskie tu kwitnie. Podobno do czasu, kiedy zaczną się lekcje. Czyli do jutra.

Szkołę odwiedziłam już następnego dnia po przyjeździe. Na razie były tylko rozmowy organizacyjne, wybór przedmiotów etc. Ale widok szkolnych budynków stojących na terenie szczerego pola, podczas gdy przed bramą rozciągał się krajobraz typowy dla indyjskiego miasta, po zaledwie kilku dniach spędzonych tu wydawał mi się dość nierealistyczny.

Zdążyłam już przejść się do kantoru i doświadczyć tutejszej biurokracji. Nie wiem, po jakim czasie poczuję się choć trochę bezpieczniej na indyjskich ulicach, ale na pewno nie nastąpi to szybko. Mam wrażenie, że nie obowiązują żadne zasady ruchu drogowego. Kto ma większy pojazd i głośniej trąbi, ma pierwszeństwo. Na chodnikach są stragany, sklepy, bary a nawet biesiadujące rodziny. I wszyscy są ciekawi Europejczyków. Bardzo to dziwne, ale podobno musimy to zaakceptować, bo oni nie traktują tego jako nieuprzejmość.

Tak samo w życiu bym nie przypuszczała, że żeby wejść do centrum handlowego, trzeba przejść kontrolę bezpieczeństwa. Taką samą jak na lotnisku, tylko bez sprawdzania dokumentów. Często dodatkowa kontrola jest przed wejściem do sklepu, gdzie odźwierny otwiera drzwi i bierze zakupy do przechowania. Poza tą drobną różnicą, jest bardzo podobnie jak w Europie. Można kupić praktycznie wszystko, często dużo taniej.

Z ciekawości poszłam dziś do kościoła. Bardzo rano, żeby zdążyć na mszę po angielsku, chociaż i tak niewiele rozumiałam przed tutejszy akcent. Gdyby nie to, że na krzesłach były kartki z tekstem liturgii, prawdopodobnie nie rozumiałabym nic. Chociaż przebieg mszy jest taki sam, tradycje bardzo się różnią. Pomijając fakt, że trzeba mieć zakrywające większość ciała ubranie, wchodząc do kościoła zdejmuje się buty. Co wymagało ogromnej odwagi, biorąc pod uwagę znajdującą się metr obok czarną, dwucentymetrową, szybko biegającą mrówkę. Już na progu nasza grupka z Oaktree została przywitana przez księdza. Choć i tak odprowadzały nas ukradkowe spojrzenia, zwłaszcza dzieci, pierwszy raz byłam tak blisko miejscowych ludzi. Niesamowite uczucie, uczestniczyć w ceremonii tej samej, ale całkowicie niepodobnej do tych, które znałam do tej pory.

Czas wolny spędzamy na razie głównie na życiu towarzyskim, razem z lekcjami zaczną się zajęcia sportowe i artystyczne, więc będzie co robić.

Jednym słowem - mnóstwo wrażeń. Nie wszystkie potrafię oddać słowami, nie wszystkie chcę. Ale na pewno będzie sporo do opowiadania. Kończę na dziś, trzymajcie się ciepło!

środa, 22 sierpnia 2012

wielkie odliczanie

Walizka zamknięta, tak jak pewien etap mojego życia. Wiza odebrana, wszystko inne w stanie raczej większej niż mniejszej gotowości. Najgorzej jest z moją świadomością, że to naprawdę się dzieje, i że to już jutro! Nie wiem, kiedy ten czas minął. Jeszcze niedawno wyjazd był tylko moim nieśmiałym marzeniem, tak nieprawdopodobnym, że nie chciałam wiązać z nim wielkich nadziei, bojąc się kolejnego rozczarowania. Tymczasem za 24h będę w drodze do Kalkuty, gdzieś między Monachium i Dubajem. Mam nadzieję, że podróż obędzie się bez niepożądanych przygód, na co bynajmniej nie wskazuje moje przedwyjazdowe roztargnienie. Ale trzymajcie za mnie kciuki!

Tyle na dziś. Kończę, bo jutro czeka mnie długi dzień. Chociaż i tak nadmiar myśli kłębiących się w mojej głowie pewnie nie da mi zasnąć.

wtorek, 14 sierpnia 2012

na początek...

Stało się! Założyłam swojego pierwszego bloga. Więc wszystkim mniej lub bardziej wtajemniczonym wyjaśnię przyczynę takiego pomysłu. Za niewiele ponad tydzień wyjeżdżam do Indii na wymarzone stypendium w międzynarodowej szkole w Kalkucie. Czyli inaczej mówiąc moje życie dosłownie i w przenośni stanie na głowie, co planuję właśnie tu opisywać.

Tymczasem wspomnę o niesamowitej książce, pt. 'Alfabet zakochanego w Indiach'. Tytuł mówi sam za siebie. Dodam tylko, że w ostatnim czasie książka ta stała się dla mnie ważnym punktem przygotowań do ogromnych zmian kulturowych, jakie mnie czekają. Naprawdę polecam, chociażby dla samej przyjemności czytania tych kilkuset stron.