Dziś mija miesiąc od mojego
wylotu, czas na małe podsumowanie. Bez żadnych wątpliwości stwierdzam, że się tu zadomowiłam. Ludzie nie są już obcy, całkiem nieźle orientuję się na
terenie szkoły, co na początku było katastrofą, i nawet jedzenie stało się
bardziej znośne. Po spróbowaniu kuleczki z cienkiego ciasta, zwanego tutaj
fućką, wypełnionej ziemniakami z dodatkiem chilli, czy raczej chilli z
dodatkiem ziemniaków (nigdy, ale to nigdy nie ufaj ludziom z Bangladeszu!) już
chyba nie mam się czego bać.
Zupełnie inaczej wygląda tu
kontakt z nauczycielami i innymi pracownikami szkoły. Nie tylko mamy wspólne
śniadania i obiady, ale zazwyczaj natykam się na nich wszędzie, nawet na
wieczornym spacerze. Spotykam też ich rodziny, w zeszłym tygodniu na przykład
obchodziliśmy w rezydencji drugie urodziny córki mojego nauczyciela geografii.
Nie do wyobrażenia w polskich szkołach.
Powoli poznaję miasto i jego
kulturę. Po poprzednim wypadzie do miasta (do kina, oczywiście nie poszliśmy,
tym razem ze względu na filmy jedynie w hindi) Warszawa już zawsze będzie dla
mnie nudnym miejscem.
Pierwsza sprawa - powódź. Chociaż
pora monsunowa zbliża się do końca, codziennie o sobie przypomina około
godzinną ulewą. Tydzień temu deszcz lał do tego stopnia, że samochody,
motoriksze i nasz wesoły autobus jechały z podtopionymi kołami. Ludzie brnęli
po kolana w wodzie, jeden pan nawet próbował płynąć na jakimś pniu, swoją drogą
ciekawe skąd go wziął. Ogółem, był to widok na tyle nietypowy, że wszyscy,
nawet Hindusi, musieliśmy zrobić kilka zdjęć zza szyby. Na szczęście
wysiadaliśmy dużo dalej, także skakanie do wody z autobusu mnie tym razem
ominęło.
Kolejną rzeczą są indyjskie ulice
oraz to, co się dzieje tuż poza nimi. Rodziny jedzące obiad, uliczni fryzjerzy
i pucybuci obsługujący klientów, pijany mężczyzna leżący na chodniku, śpiące
psy, żebracy wyciągający ręce po pieniądze a między tym wszystkim kilkuletnie
dzieci, często ledwo ubrane to tu zupełnie normalny widok. Chodzenie wzdłuż ulicy
już jako tako opanowałam, problem pojawia się, gdy trzeba przejść na drugą
stronę. Nadal się nie mogę przyzwyczaić, że jak kierowca widzi człowieka, to
zamiast hamować, przyśpiesza. Prawdziwa szkoła przetrwania. Jednak zawsze
jestem w towarzystwie kogoś, komu ten chaos nie straszny, także na razie żyję i
udaje mi się nawet coś w Kalkucie zobaczyć.
Ciekawym zjawiskiem jest fakt, że
kogokolwiek się tu nie zapyta o drogę, odpowiedź zawsze brzmi pięć minut
prosto. Tak samo było, gdy pytaliśmy o najbliższą świątynię. Albo mieliśmy
szczęście, albo świątynie są tu co kilka kroków. Ale muszę przyznać, że spodziewałam
się czegoś zupełnie innego, wielkiej sali wypełnionej ozdobionymi do granic
możliwości postaciami bogów. Tymczasem ta świątynia była rotundą na środku
skrzyżowania, tak małą, że ledwo dało się wejść do środka. Zdecydowałam więc
nie zdejmować butów na środku ulicy i przyglądać się ludziom modlących się
do świętych posągów ich bogów z
zewnątrz. Od razu powitał nas bramin, przekazując błogosławieństwo Ganesy,
ulubionego boga Hindusów, w postaci wody, którą polał nasze ręce. Nasze czoła
zostały ozdobione bindi, czyli w tym wypadku pomarańczową kropką. Do tego
dostaliśmy zawinięty w chusteczkę pokarm. Nie mam pojęcia z czego się składał,
ale skoro kolega z Indii zjadł i przeżył, to chyba był nieszkodliwy. Zostaliśmy
tam jeszcze chwilę, wdychając zapach kadzideł, po czym znowu zmierzyliśmy się z
tutejszym ruchem drogowym.
W drodze powrotnej wzbudzałam
szczególne zainteresowanie miejscowych, jako nie tylko biała ale jeszcze z
bindi na czole. I chociaż zostałam zapewniona chyba tysiąc razy, że to jedynie ciekawość
i fascynacja innym kolorem skóry, żaden rodzaj nieuprzejmości, czułam się
bardzo niezręcznie co krok napotykając spojrzenia wszystkich wokół.
W drodze powrotnej spotkało nas
ciekawe z europejskiego punktu widzenia doświadczenie. Z powodu wizyty jakiejś
ważnej persony w tej części miasta, na
ulicach był tłum policjantów i jeszcze więcej zwykłych ludzi. Ruch drogowy był
jeszcze mniej zorganizowany niż zwykle, o ile w Indiach w ogóle jest to
możliwe. W rezultacie szkolny autobus nie mógł się zatrzymać, więc kierowca
zwolnił otwierając drzwi. Cała nasza
wycieczka rzuciła się do szaleńczego biegu, rozpychając stojących wkoło ludzi,
a następnie wpadła do jadącego autobusu. Do tej pory wydawało mi się to
abstrakcją, czymś co zdarza się w indyjskiej komunikacji miejskiej albo filmach
przygodowych, jednak tutaj moje poglądy dotyczące tego, co jest możliwe, a co
nie, są kształtowane na nowo.
I to absolutnie wszystkie. Nie
dalej jak trzy dni temu wybrałam się na wieczór z grupką ludzi ze szkoły do
miasteczka oddalonego dwa kilometry od hotelu. Siedziałam w miejscowej knajpce,
zadaszonej słomą na której roiło się od pająków, jedząc palcami prawej ręki
typowe dla indyjskiej kuchni cienkie pieczywo z pikantnym sosem, popijając
herbatą z mlekiem. Wracaliśmy vanem. Nie wiem, jak opisać ten pojazd, więc
wstawiam zdjęcie.
Tymczasem Hidnusi nas
fotografowali. Najwyraźniej nie było to typowe zachowanie dla białych ludzi, z jakimi mieli styczność. Cóż,
dla mnie to też nie był sposób podróży, do którego jestem przyzwyczajona. Widok
wymierzonych we mnie reflektorów ciężarówki, która zbliżała się zdecydowanie za
szybko i wymijała w zdecydowanie zbyt późnym momencie z początku był
przerażający. Ale już po kilku chwilach zaczęłam czerpać przyjemność z tego
nowego doświadczenia. Teraz czeka mnie motoriksza i metro!
prestiż, moja droga :)
OdpowiedzUsuńMogłabyś napisać coś więcej o szkole, lekcjach, Twoich obowiązkach i jak sobie z tym wszystkim radzisz? Jak język? Masz jakiekolwiek problemy? Pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńwitam ponownie :) odpowiedzi na część pytań znajdziesz w nowym poście. problemy się zdarzają, ale wolę je rozwiązywać niż opisywać na blogu. a języka (masz na myśli bengalski?)się powoli uczę, choć na razie znam tylko kilka słów, niekoniecznie praktycznych.
OdpowiedzUsuńAnia, dzięki za wsparcie. obiecuję rewanż!