wtorek, 19 lutego 2013

... i ciąg dalszy.


Witam po długiej, choć nieplanowaniej przerwie. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości informuję, że jestem z powrotem w Indiach. I to już od dobrego miesiąca, tylko nie było jakoś okazji, żeby o tym wspomnieć. Bo przyznam szczerze, że spędzam tyle czasu przed laptopem (rzecz niespotykana w polskiej szkole, ale tu wszystko, absolutnie wszystko musi być w wersji elektronicznej), że kiedy nie muszę, staram się na niego nie patrzeć. Nawet teraz, podczas tygodnia teoretycznie wolnego od szkoły, a w praktyce  przeładowanego wręcz pracami domowymi etc. Podsumowując, laptop zaczyna nabierać negatywnego znaczenia.

Wracając do tematu, czas spędzony w Polsce wydaje mi się w tym momencie bardzo odległy, a przecież to tylko kilka tygodni. Dziękuję wszystkim za ciepłe wspomnienia z tego miesiąca, do których bardzo chętnie wracam myślami. Choć przyznaję, że ciężko sobie wyobrazić śnieg i ujemne temperatury, mając za  oknem najpiękniejszą możliwą pogodę. Niby Indie, ale przypomina to trochę polskie lato: raz gorąco, raz zimno; tylko burz brakuje, ale jestem w stanie to wybaczyć.

Hindusi też najwyraźniej doceniają uroki zimy, bo w hotelu odbywa się wesele za weselem. Do tej pory było już coś koło siedmiu, każde oczywiście wymaga całkowitej zmiany dekoracji, o których rozmiarach już kiedyś wspominałam. Za każdym razem wygląda to tak samo; głośna muzyka, bębny, trąbki i choroba wie co jeszcze, pan młody na koniu, czasem fajerwerki, tańce na wpół trzeźwo przed bramą a potem zabawa pod sceną, czyli światła i muzyka przez całą noc. I za każdym razem jest równie imponujące, choć nie ukrywam że potem bardziej doceniam chwile ciszy i spokoju w moim, bądź co bądź, domu.





A tutaj kilka wspomnień sprzed przerwy zimowej, o których chyba nie wspomniałam, a zdecydowanie warto. Ostatni tydzień był czasem całkowicie rozluźnionej atmosfery i niemego przyzwolenia na obchodzenie wszelkich reguł, w rezultacie czego zyskał miano ‘starych dobrych czasów’. Ogólnie działo się wtedy sporo: dwie beztroskie wyprawy do Amtali, przedsmak prawdziwego indyjskiego targu i traumatyczne zakupy na pożegnalnego grilla, wykańczanie mojego sari (głupie sześć metrów materiału jest bardziej skomplikowane, niż mogłoby się to wydawać) i wreszcie przejażdżka autorikszą, jak na razie jedyna.




Powodem nie są są bynajmniej traumatyczne wspomnienia, bo wbrew wszelkiej logice obyło się bez żadnego zderzenia, tylko echo głośnej sprawy gwałtu w Delhi, które dotarło do aż Kalkuty. Wiadmomo, Indie kraj niebezpieczny, nierozwinięty, i tak dalej. Zło czyha wszędzie, dlatego Amtala, i niestety nie tylko, jest zakazana. Jakby wcześniej nikt z tego sobie nie zdawał sprawy, a media oświeciły globalne społeczeństwo. Oczywiście, że nagłaśnianie problemu i przełamywanie odwiecznego tabu jest istotne dla przyszłości społeczeństwa tego kraju, które już teraz przechodzi ogromne zmiany. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona falą protestów przeciw łagodniej karze dla gwałcicieli. Pytanie tylko, co dalej. Bo takich przypadków jest dużo więcej i nagłośnienie jednego incydentu na pewno nie zakończy tematu. Nie w Indiach, bo międzynarodowe media najwyraźniej zadowoliły się wykreowaniem takiego a nie innego wizerunku kraju, po czym ucichły.

Nie zaprzeczam, bo w końcu fakty są faktami, jednak to wcale nie znaczy, to jedyny aspekt tutejszej mentalności i kultury. Ludzie, tak jak wszędzie, potrafią być zarówno życzliwi, jak i wrodzy. Dlatego niemalże barykadowanie hotelu i ta absurdalna chwilami troska o bezpieczeństwo są czymś, czego nie potrafię pojąć.

Za to przyznaję, że choć swoboda bardzo na tym cierpi, kontrolowanych wypadów do miasta jest dużo więcej. Nie spodziewałam się na przykład w Kalkucie kręgielni z automatami do gier i torem gokardowym. 





Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie Międzynarodowe Targi Książki, podobno drugie co do wielkości w całej Azji. Zaskoczyły i pozytywnie, i negatywnie. Bo sama inicjatywa świetna; tłumy ludzi, stosy książek i to wszystko w stylu indyjskiego chaosu, który potrafi być fascynujący. Z drugiej strony, festyn miał chwilami mało z książkami wspólnego, a natrętność ludzi rzucających się z aparatami na białego człowieka, jak zmuszona okolicznościami zaczynam się tu określać, potrafi zepsuć całą przyjemność z przebywania w tym środowisku.





Identyczna sytuacja miała miejsce podczas innej masowej imprezy, dumnie zwanej The Amity Kolkata Half Marathon  – The Royal Bengal Run. Wydarzenie, patronowane przed jakąś nie znamą mi gwiazdę Bollywood, przyciągnęło tłumy. Każdy uczestnik biegu przyczyniał się do wsparcia fundacji promującej edukację dziewczynek. Jako że cel szczytny, szkoła zaangażowała grupę uczniów i nauczycieli. Atmosfera świetna, a chaos to po prostu nieodłączny urok Indii. Tylko tu czterokilometrowa trasa, okazuje się być dwa razy dłuższa (do tej pory nie mogę uwierzyć, że to przetrwałam), a zorganizowana jest tak, że trzeba po drodze przeskakiwać przez barierki a do tego część uczestników kończy na trasie o długości dwudziestu jeden. Jednak wrażenia i widok na miasto wreszcie nie zza szyby autobusu – niezapomniane. Trasa bardzo przyjemna, zwłaszcza że obejmowała miejsca mi już znajome, takie jak Victoria Memorial czy Saint Paul Cathedral. Tylko znowu ta denerwująca mentalność Hindusów, ukradkowe lub całkiem jawne spojrzenie i bezczelne robienie zdjęć. Efekt był taki, że o ile podczas biegu każdy miał godzinę wolności, Europejki musiały pozostać pod opieką matematyka, który nie spuszczał nas z oczu nawet na sekundę.



W międzyczasie odbyła się prezentacja polskiej kultury na szkolnym apelu. Częściowo nie chcąc tracić czasu na przygotowywanie nudnych przemów, których i tak nikt nie będzie słuchał, częściowo jako efekt nieodpartej chęci zrobienia czegoś głupiego dla rozruszania sztywnej atmosfery, przygotowałam razem z dwiema szkolnymi Polkami i pomocą trzech kolegów najprostszą możliwą wersję poloneza. W połączeniu z hymnem zagranym na skrzypcach i ośmiominutowym filmem przedstawiającym animowaną historię Polski, prezentacja wypadła chyba ciekawiej niż sam nasz kraj w rzeczywistości. Ale po apelu wszystkie przyznałyśmy, że jakieś przywiązanie do Polski dało o sobie znać.

A na koniec trochę kreatywniej. Po pierwsze, efekty pracy z dziećmi w ramach CASu.



A po drugie, efekty rozwijania świadomości kulturowej z dnia wczorajszego. Dla niewtajemniczonych, to henna – zmyje się za kilka dni, więc zachwycam się póki mogę, bo coś takiego chodziło za mną od dawna.