czwartek, 18 lipca 2013

właśnie mija rok...

... od kiedy moje marzenie zaczęło się spełniać. Zdecydowanie był to najbardziej niesamowity rok mojego życia, w którym (nie tylko w świetle prawa) weszłam w dorosłość. Dopiero zdałam sobie sprawę, jak bardzo takie doświadczenie zmienia. Jeden z większych przełomów dokonał się na polu kulinarnym. Na początku żołądek zawiązywał mi się w supeł na samą myśl o herbacie z mlekiem i przyprawami. Tymczasem właśnie odstawiłam filiżankę czaju (bo tak się to nazywa) domowej roboty i nawet poczęstowałam rodziców. Cóż, z czasem się przyzwyczają. A oto co znalazłam podczas gotowania (tak, gotowania) takiej herbaty. To, że świat jest mały, wiedziałam. Ale żeby aż tak? W każdym razie jest to niezbity dowód na to, że jesteśmy jednym z większych importerów indyjskiej herbaty. Tylko trochę głupio, że na granicy dopuszczalnej wagi bagażu wiozłam pudełko herbaty, które i tak by do nas trafiło.




Obecnie wszystko, co się wydarzyło w minionym roku, sprawia wrażenie przynależności do zupełnie innego świata. Nawiasem mówiąc dziwne uczucie, ale podobno nie tylko ja tak mam. Za to wydarzyło się sporo i nawet nie podejmuję się opisywania tego wszystkiego.

Jednym z momentów, o których muszę wspomnieć było święto Holi, czyli festiwal kolorów, ewentualnie nadejścia wiosny. Ma to też głębsze znaczenie religijne, różne w zależności od regionu, jednak w naszym przypadku sprowadziło się to do obrzucania się kolorowym proszkiem, później także wodą. Właściwie można by to porównać do naszego lanego poniedziałku, nawet terminy się zbiegły w tym roku. Jeżeli ktoś ma odwagę, polecam wpisać w YouTube hasło 'let's play Holi', otworzyć pierwszy link i spróbować wytrwać do końca. Trochę przesadzone, bo w końcu to Bollywood, ale oddaje atmosferę tego dnia. Do tej pory uśmiecham się na samo wspomnienie. Tutaj ciężko wyobrazić sobie wysypanie różowego proszku na głowę znienawidzonej nauczycielki, jak to zrobiła moja współlokatorka i za co ją uwielbiam. Nawet nie oberwała za to jakoś specjalnie, w końcu szacunek to miejscowej kultury obowiązuje.


Był to jeden z ciekawszych przerywników w szkolnej codzienności. Zazwyczaj tak nie wyglądamy, choć kolor utrzymywał się przez kolejny tydzień, może trochę mniej intensywny. Zresztą jak widać na załączonym obrazku, szkolna codzienność też nie była zawsze taka nudna.



Kolejnym wydarzeniem, które zapadło mi w pamięci, dość paradoksalnie okazał się koszmarnie nudny dzień wykładów organizowany przez moją szkołę. Nasz obowiązek udawania kilkugodzinnego zainteresowania podzielali uczniowie innej, również międzynarodowej, szkoły z Kalkuty. W tym chłopak, który będąc niemiecko-brazylijskiego pochodzenia mieszkał kilka lat na Ursynowie, tuż koło mojego domu. Coś mały ten świat. Rozmowa o ulubionych miejscach w Warszawie, o koszmarze, jakim jest indyjska kuchnia i o tęsknocie za nawet głupią kanapką z dżemem, po kilku miesiącach na emigracji okazała się bezcenna, zresztą jak każda z kimś, kto ma na to wszystko nieco inne, zdystansowane spojrzenie.

Kolejną okazją do poznania ludzi z innych szkół była konferencja Model United Nations, organizowana przez jeszcze inną szkołę w Kalkucie. Jak widać na załączonych obrazkach, bywało mniej i bardziej interesująco. Ostatecznie trzy dni debatowania dało się przeżyć, jednak nabrałam jeszcze większego dystansu do polityki. Fakt, że niemożność osiągnięcia porozumienia podczas ogłoszonej sytuacji kryzysowej zaowocowała rzekomym wysadzeniem koreańskiej ambasady w Afganistanie, chyba najlepiej obrazuje efektywność dyskutowania jako sposób na rozwiązywanie problemów. Mimo wszystko, warto było poświęcić trzy dni ferii, kiedy alternatywą była nauka do rocznych egzaminów.





Kiedyś wspominałam też o grupie dziewczynek, z którą pracuję jako część programu Matury Międzynarodowej. Z tygodnia na tydzień dokonywały się małe zmiany. Po roku wspólnych zabaw, rysowania, tańczenia, uczenia angielskich słówek i oglądania edukacyjnych bajek, z których oczywiście nie rozumiałam ani słowa poza imieniem głównej bohaterki, stał się cud. Kiedyś nieśmiałe dzieciaki są teraz uśmiechnięte i bardziej otwarte, a przede wszystkim przywiązane do nas, czyli nie zawsze perfekcyjnych opiekunów. Kolejnym krokiem będzie przygotowanie któtkiego filmu o nas a może i nawet jakiegoś zorganizowanego występu. Takie mam przynajmniej plany. A oto my!



Za to tutaj kilka beztroskich chwil na terenie rezydencji uchwyconych w kadrze. Tytułem wyjaśnienia, pierwsze zdjęcie zostało zrobione jeszcze w grudniu. Puszczaliśmy latawce z dzieciakami z wioski przylegającej do terenu hotelu. Co ciekawe, kilkulatkom, które prawdopodobnie nigdy nie chodziły do szkoły, szło świetnie, za to uczniom matematyki i fizyki na poziomie zaawansowanym nie szło w ogóle.



Potem, zdaje się już w kwietniu, trzeba było wstawać przed wschodem słońca, żeby przetrwać choć kilka godzin poza zasięgiem klimatyzacji. Poniżej zdjęcia z jednej z takich wypraw.



Podsumowując, trochę się działo. Pozmieniało się jeszcze więcej. Jedyne, co pozostało bez zmian to moja dezorientacja w obliczu indyjskiego ruchu drogowego i żałosna wręcz znajomość miejscowych języków. Cóż, jeszcze jeden rok przede mną.

A na koniec, żeby zamknąć ten rok tak, jak się zaczął polecam kolejną książkę. Znowu o Indiach, a właściwie Kalkucie. Pokazuje ten prawdziwszy obraz Indii, nie ten z perspektywy turystów, ale mieszkańców najbiedniejszych części miasta, przez które zdarzało mi się nieraz przemykać. Książka, zakupiona zupełnie przypadkowo na lotnisku w Kalkucie godzinę przed moim lotem do Dubaju, uratowała mnie przed zaśnięciem podczas nocy samotnego czekania na samolot do Warszawy. Tytuł nieco ironiczny, za to doskonale oddaje charakter Kalkuty, mojego Miasta Radości.