środa, 16 października 2013

wakacyjnie

Nie, nie żartuję. Właśnie dobiegł końca prawie tygodniowy coroczny festiwal religijny, najważniejszy we wschodnich Indiach, a szczególnie hucznie obchodzony w Kalkucie. Zatem o żadnych lekcjach nie mogło być mowy. Znów miasto było przystrojone kwiatami, dudniły bębny i wszędzie unosił się zapach drzewa sandałowego. Najbardziej spektakularne były oczywiście tak zwane pandale, czyli tymczasowe świątynie przedstawiające ośmioręką Durgę pokonującą wroga ludzkości. W tym roku ze względu na wysokie temperatury występujące między monsunem a zimą zajrzałam tylko do jednego takiego miejsca. Jak się okazało, było to dokładnie to samo miejsce, gdzie rok temu obserwowałam festiwal. Jeszcze bardziej zaskoczyła mnie niewiarygodna różnica między obrazem, który miałam w pamięci, i tym, który miałam przed oczami. Wiedziałam, że co roku pandale są inne, ale nie przypuszczałam, że aż tak:




Zaraz po festiwalu nad wschodnie Indie nagciągnął cyclon, ponoć największy od tego w 1999, który kosztował życie 10 000 ludzi. Wygląda na to, że Indie odrobiły lekcję sprzed czternastu lat, bo jak na razie docierają do mnie słuchy o masowej ewakuacji, nie kolejnej katastrofie. Pamiętając panikę, którą wywołałam w rodzinie informując o poprzednim cyklonie wiosną zeszłego roku, od razu uprzedzam, że Kalkuta jest bezpieczna. Jedyne skutki jakie odczuwam to burze, chmury gdzie nie patrzeć i spadek temperatury (do trzydziestu stopni).

Za to Bhubaneswar, miasto, które odwiedziłam niecałe dwa tygodnie temu, nie miało tyle szczęścia, jak i cały stan Odisha. Cały ten region jest bezpośrednio zagrożony przez silny wiatr i podniesiony poziom morza. Szczęście w nieszczęściu, że udało mi się tego uniknąć i poznać miasto nie od strony nadciągającego kataklizmu, lecz pradawnych świątyń. Tak się akurat złożyło, że po egzaminie, który był celem wizyty, miałam kilka godzin do mojego lotu do Kalkuty. I zadziałała indyjska gościnność i więzy rodzinne. Mianowicie daleki krewny mojej nauczycielki angielskiego, która mi towarzyszyła, stwierdził, że nie mogę wyjechać z miasta nic o nim nie wiedząc. A że miasto znane jest jako miasto świątyń, cel wyprawy turystycznej był dość oczywisty. Czasu wystarczyło na trzy świątynie: japońską świątynię buddyjską i dwie, mniej więcej tysiącletnie, świątynie ku czci Śiwy (jednego z trzech najpotężniejszych bóstw hinduizmu, najczęściej określanego jako Niszczyciel): Kedar Gauri Temple i Muktesvara Temple. Fotografowanie dozwolone było tylko w tej ostatniej, moim zdaniem najpiękniejszej:



Podobnego zdania był mój 'przewodnik', który wychwalał kunszt indyjskiej architektury na każdym kroku. Nie dało się nie przyznać mu racji; ilość szczegółów wykutych w kamieniu w X. wieku i idealnie zachowanych do dziś mówiła sama za siebie. Nie do końca wiem w jaki sposób, ale podczas zwiedzania wywiązała się dość ciekawa dyskusja na temat najnowszej historii Europy. Mój rozmówca, który sięgał pamięcią początków Drugiej Wojny Światowej, swoją wiedzę bazował głównie na wiadomościach podawanych przez indyjskie media podczas wojny. Nie mogłam uwierzyć w skuteczność sowieckiej propagandy: starszy pan był w szoku słysząc, że Sowieci z ojczulkiem Stalinem na czele niekoniecznie byli tak sympatyczni, jak by się mogło wydawać. Jak już się zgodził, że istnieją różne punkty widzenia, przeszedł do dyskusji na trudniejszy temat: niezależność młodych ludzi w indyjskim społeczeństwie. W tym temacie był absolutnie nieprzejednany. No bo jak wytłumaczyć komuś, kto bał się stracić mnie z oczu nawet na moment i bardzo niechętnie zgodził się, żebym chodziła po hotelu bez opieki, że młodzież potrzebuje wolności i nieco przestrzeni?

Ogólnie wolność i swoboda są tu zupełnie inaczej postrzegane. Jednostka traktowana jest jako obywatel kraju, członek rodziny, reprezentant szkoły lub firmy, element grupy, dziecko własnych rodziców etc. Człowiek jest sobą chyba tylko i wyłącznie w dokumentach. Potrzeba przynależności całkowicie zdusiła indywidualizm. A szkoda.

piątek, 4 października 2013

z wizyty w slumsach

Wcale nie tak dawno temu zdarzyło mi się spędzić cały dzień w najlwiększym  podobno skupisku slumsów w Kalkucie, Tiljali. Nie była to bynajmniej wycieczka, tylko swojego rodzaju badania prowadzone przez uczniów geografii. Przeszliśmy więc cały teren wzdłuż i wszerz, ankietowaliśmy przechodniów, z niektórymi przeprowadzaliśmy dłuższe rozmowy, zajrzeliśmy do biblioteki, centrum edukacyjnego i siedziby lokalnej NGO. Zaszliśmy do zalegalizowanych slumsów, i do tych skupisk ludzkich całkiem 'na dziko', w tym przypadku na torach kolejowych. I co się okazało? Że slumsy to nie tylko 'smród, bród i ubóstwo', siedziby mafii , źródło przestępczości etc., jak to próbuje wmówić swoim obywatelom indyjski rząd. Przeciwnie, zostaliśmy przyjęci serdeczniej niż gdziekolwiek indziej; mieszkańcy byli życzliwi i pomocni, w większości towarzyscy i rozmowni, a nawet chętni podzielić się tym, cokolwiek mają. Ku refleksji.