piątek, 30 maja 2014

za co Kalkutę uwielbiam

Ostatnimi czasy oberwało się ode mnie Kalkucie dość sporo. Nie mówię, że zupełnie niezasłużenie, bo życie tu bywa ciężkie, ale tym razem będzie o pozytywach. Jakieś muszą przecież być, inaczej po dwóch latach nie miałabym tak ciepłego stosunku do tego miasta, jaki chcąc nie chcąc mam.


No właśnie, dwa lata. Sporo się tu przez ten czas zmieniło. Rozwinęło, można by powiedzieć. Zabudowań, zwłaszcza po północnej, tej bogatszej, stronie, przybywa w zastraszającym tempie. Zmiany są widoczne nawet z perspektywy dwóch, może trzech miesięcy. Ale inwestycje budowlane docierają też na południe. Koło szkoły, gdzie wcale nie tak dawno temu znajdowała się pustka, slumsy lub przydrożne sklepy, są teraz nowe budynki mieszkalne i ogromny kompleks świątynny. Największym zaskoczeniem było chyba lotnisko. W marcu zeszłego roku został oddany do użytku nowy, międzynarodowych standardów terminal, przy którym warszawskie lotnisko wypada delikatnie mówiąc słabo. Jednak dwa lata temu, gdy po raz pierwszy wylądowałam do Kalkuty, nie rozważałam ucieczki pierwszym lepszym samolotem chyba tylko z powodu mieszanki ekscytacji i zmęczenia podróżą. I choć Internet milczy na ten temat (jeśli komuś uda się znaleźć gdzieś zdjęcia starego lotniska, proszę dać mi znać!), lotnisko było straszne. Wciąż pamiętam wszechobecny brud, brak przestrzeni i przestarzałe, miejscami drewniane maszyny, których działanie potrafię wyjaśnić jedynie cudem. No i oczywiście krzyk towarzyszki podróży, ale to spowodowane było nadmiarem zainteresowania naszą dwójką. Kontrast między tym, co było, a tym, co jest, jest ogromny.


Jednak nie wszystkie zmiany tak cieszą. Przybywa też centrów handlowych (najnowsze w całości powstało podczas mojego pobytu w Kalkucie), a podobno dziesięć lat temu nie było żadnego. Niby fajnie, bo dużo szybciej można znaleźć restaurację czy zrobić zakupy, tylko że Kalkuta na tym traci sporo ze swojego charakteru. Nie wszędzie, bo są centra handlowe, gdzie można zrobić sobie tatuaże z henny czy znaleźć stragany z biżuterią i podziwiać okolicznościowe dekoracje, ale w tym najnowszym – owszem, co nie wróży dobrze na przyszłość. Co ciekawe, turystów widuję głównie w takich miejscach i szczerze wątpię, żeby było to spowodowane nieziemskim widokiem z ostatniego piętra parkingu, który moim zdaniem jest największą zaletą tego całego przybytku.



Kończąc tę dygresję, Kalkuta nadal ma bardzo dużo unikatowości. Dawniej uważałam to za zacofanie, ale teraz byłabym nieco bardziej ostrożna z tym słowem. Nie da się zaprzeczyć, że jest to przyczyna wielu cech Kalkuty, ale czy w każdym przypadku jest to wada? O tych ostatnich pisałam sporo, więc czas na trochę odmiany. Jest mi niezwykle trudno wyobrazić sobie miejsce bardziej żywe i bardziej autentyczne. Kultura i wierzenia nadal odgrywają tu ogromną rolę, stąd na przykład tegoroczny festiwal kolorów, Holi, był przeżyciem niezwykłym. Będąc ‘na wolności’, choć sama nie świętowałam z szacunku dla żałoby goszczącej mnie rodziny, obserwowałam szał, jaki tony kolorowego proszku wywołały w mieście w ciągu dnia, a nocą stosy płonące na ulicach, element religijnego rytuału.






Jak już o widokach mowa, warto wspomnieć o tym, co można zobaczyć wchodząc na dach jakiegokolwiek wysokiego budynku w Kalkucie. Słowa są tu chyba niepotrzebne.













Nawet transport przestał budzić moje przerażenie do tego stopnia, że gdy tylko mogę rezygnuję z klimatyzowanego samochodu na rzecz starej, dobrej, żółtej taksówki (kultowego już ambasadora) lub autorikszy, zwanej też tuk-tukiem. Podczas jednej z moich ostatnich podróży tym pojazdem kierowca włączył bollywoodzkie hity najgłośniej jak się dało, a na suficie zapalił intensywne czerwone światło. Był późny wieczór, także trudno było tego nie zauważyć. Efekt niezapomniany. Nawet podróż rozklekotanym publicznym autobusem można zaliczyć do miłych przeżyć, gdy tylko siedzi się koło kierowcy i przez częściowo otwartą przednią szybę wdycha ciepłe, monsunowe powietrze. Jeśli chodzi o standardowe riksze, czyli te ciągnięte przez człowieka, cały czas mam do nich bardzo mieszane uczucia. Nie zdobyłam się na przejażdżkę jedną z nich i nie wiem co myśleć o otyłych Hinduskach, pod których ciężarem wychudzony rikszarz ledwo może oddychać, ale z drugiej strony jest to jedyne źrodło dochodu dla dziesiątek, może setek, mieszkańców Kalkuty i ich rodzin. Jednego jestem pewna: te wszystkie pojazdy są nie do spotkania nigdzie indziej.










Kolejną rzeczą są stragany i sklepiki wszelkiego rodzaju, które stały się nieodłącznym elementem krajobrazu Kalkuty. Nie ma rzeczy, której nie da się tam kupić. Od koszul nocnych, ubrań i biżuterii, przez tak zwany paan (namiętnie żuty liść zawierający psychoaktywną papkę), świeżo wyciskane soki z owoców i inne specjały ulicznej kuchni, po kwiaty, owoce, warzywa a nawet świeżo zarżniętą kozę, którą sprzedawca uprzejmie oprawi na życzenie klienta. Ba, jest nawet stoisko, gdzie ręcznie produkowane i sprzedawane są gumowe okrycia na siedzenia w motorze czy samochodzie, każde o unikalnym wzorze. Co mnie cały czas zaskakuje, to porządek w tym chaosie. Wszystko jest pięknie ułożone lub poskładane. Stoiska z warzywami czy owocami nie potrzebują żadnych skrzyń czy pojemników. Po co, skoro można wszystko tak zorganizować, że będzie się trzymało kupy i jeszcze pięknie wyglądało?












I wreszcie kuchnia, do której koniec końców się przekonałam. Ta tradycyjna owszem, jest niezła, i może nawet ma przewagę nad tą z innych regionów Indii, bo przez brytyjski wpływ jest nieco łagodniejsza i bardziej znajoma dla europejskiego żołądka. Za to moim faworytem jest jedzenie uliczne. Pewnie, trzeba wiedzieć, skąd można kupić, ale jak się już wie to tylko palce lizać. Do kupienia są między innymi momo (potrawa tybetańskiego pochodzenia, nieco przypominająca polskie pierogi), puchka (kulka z kruchego ciasta wypełniona papką z ziemniaków, chili i choroba wie czego jeszcze; wyglądają niesamowicie sprzedawane w szklanych pojemnikach oświetlonych wiszącą żarówką albo świeczką), papdi chaat i moje ulubione bhel puri. To ostatnie to mieszanka gotowanych ziemniaków, prażonego ryżu, cebuli, kolendry, rzeczy zwanej bhujia (nie wiem jak to wytłumaczyć), świeżo startego mango oraz sosu z czili i ogromną ilością innych przypraw. Na ulicy serwowane jest w rożku ze zwiniętej gazety, razem z plaskikową łyżeczką. Jest to podobno specjalność Kalkuty. Szkoda tylko, że odkryłam to tak późno.



No tak. To wszystko, co tak uwielbiam w Kalkucie, są to bardzo małe rzeczy. Przy krótkiej wizycie, lub przy pobycie od urodzenia, może nawet niezauważalne lub nieistotne. Jest ich oczywiście wiele więcej, niż zdołałam wymienić i może nawet kiedyś podejmę się uzupełnienia tej listy, ale nie zmienia to faktu, że poza niesamowitą atmosferą, Kalkuta ma ogromne problemy. Mieszkanie w pięknym, wybudowanym w starym stylu budynku może być koszmarem ze względu na brak skutecznej klimatyzacji czy działających jak trzeba urządzeń sanitarnych (choć może też współgrać z pięknym wyglądem z zewnątrz, jeśli tylko właściciel ma chęci i pieniądze, by ten budynek odnowić). Kierowca taksówki czy sprzedawca na targu może z najwyższym trudem żywić siebie i rodzinę, o zapewnieniu edukacji już nawet nie wspominając. I tak dalej, i tak dalej. Wszystko ma niestety swoją cenę. A z rozwojem idzie zmiana kosztów, i być może za kilka lat te wszystkie drobne rzeczy zostaną poświęcone w imię poprawy warunków bytu mieszkańców Kalkuty, w której nie rozpoznam już więcej swojego Miasta Radości. Być może.

czwartek, 29 maja 2014

kolejne oblicze Indii

Odsłoniło się ono przede mną już jakiś czas temu, ale jak dotąd nie było kiedy o tym napisać. Do Asamu pojechaliśmy w lutym siedmioosobową grupą, składającą się z przedstawicieli Niemiec, Zambii, trzech regionów Indii i częściowo Singapuru.




Jest to region na północnym wschodzie Indii, praktycznie pod stopami Himalajów, słynący z uprawy herbaty i, nieco mniej zaszczytnie, z problemów politycznych (konflikt terytorialny z Chinami i Bangladeszem, jak i samymi Asamczykami) oraz społecznych (nadmiar imigrantów z sąsiadujących stanów, i ostatnio głośna na brytyjskim Guardianie kwestia wyzysku na plantacjach herbaty). Tyle tytułem wstępu i na tym koniec, żeby przypadkiem nie wyszła z tego praca, jakich setki oddałam na geografię z ciągu ostatnich dwóch lat. Dla zainteresowanych samym Asamem na pewno znajdzie się sporo materiału gdzieś indziej w Internecie.

Z moich własnych obserwacji wspomnę tylko, że region diametralnie różnił się od indyjskich krajobrazów miejskich, z tylko którymi miałam poprzednio kontakt, a nawet miasta w Asamie sprawiały wrażenie mniej zatłoczonych i skomercjalizowanych niż na przykład taka Kalkuta. Podróż z lotniska do docelowego miasta Golaghat trwała wiele godzin (częściowo z powodu wypadku, który skutecznie zablokował główną drogę na co najmniej godzinę), więc miałam mnówsto czasu na przyglądanie się mijanym krajobrazom. A że jechaliśmy doliną przecinającą wszechobecne wzgórza, chwilami zapierały one dech w piersiach, zwłaszcza gdy kierowca przyśpieszał na tak zwanych serpentynach a towarzysze podróży smacznie spali. Zamiast gęsto nastawianych budynków, moim oczom ukazywały się przydrożne wioski poprzetykane tak zwanymi dhabami, czyli knajpami, głównie dla przejezdnych, ale dla miejscowych pewnie też. Poza tym, mijane tereny zajmowały głównie pola, pastwiska, czasem lasy, rzadziej wyżej już wspomniane tereny zamieszkałe czy świątynie. Raz przejechaliśmy nawet przez ogromnych rozmiarów skupisko modlących się muzułmanów (był piątek), z tego co później się dowiedziałam, najprawdopodobniej imigrantów z przylegających biedniejszych regionów. Zdjęcia niestety nie są w stanie tego wszystkiego oddać.





Zresztą wycieczka, zwana przez nas ‘The Assam Trip’, była ciekawa nie tylko pod względem geograficznym. W szkole wywołała niezłą burzę (bo przecież kto to myślał korzystać z przysługujących uczniom ferii zimowych kilka miesięcy przed maturą?!) i mam nieodparte wrażenie, że przekonanie wszystkich drżących o nasze wyniki i bezpieczeństwo, że odświeżenie umysłu ułatwi nam w późniejszym czasie koncentrację na egzaminach, i że asamscy terroryści (ten argument również padł!) mają pewnie lepsze rzeczy do roboty niż polowanie na grupę maturzystów odwiedzających rodzinny dom kolegi, oraz dopięcie wszelkich formalności na ostatni guzik trwało więcej niż sama wyprawa. Streszczenie całej tej sytuacji w mailu do rodziców zajęło mi dwa tysiące słów, czyli tyle co połowa Extended Essay (kto był ofiarą IB, ten wie), więc tu tylko powiem w kilku słowach, że działo się i to sporo. Dla nas samych też było to niezłe wyzwanie, bo problemy nie skończyły się z momentem otrzymania zielonego światła od szkoły. Wyjazd był próbą dla istniejących przyjaźni i początkiem nowych, okazją do poznania się w sytuacjach dalekich od szkolnego życia, czasem śmiechu i beztroski ale też i czasami zgrzytów i kłopotów. To wszystko sprawiło, że ‘The Assam Trip’  jest jednym z moich najbardziej niezwykłych indyjskich wspomnień, i bez dalszego wchodzenia w osobiste szczegóły, postaram się po krótce przedstawić, dlaczego.

Tak jak wspomniałam wcześniej, odwiedziliśmy rodzinne strony kolegi ze szkoły. I choć nie mieszkaliśmy u niego w domu, w zasadzie byliśmy gośćmi rodziny, i spędzaliśmy razem sporo czasu, chociażby podczas posiłków przygotowanych przez jego mamę, na które stawialiśmy się wszyscy w domu. Właśnie tam dowiedziałam się wielu rzeczy, które zazwyczaj są niedostępne dla uszu i oczu turystów.

Najbardziej oczywistym chyba spostrzerzeniem był wystrój domu: niby nowoczesny, a jednak nie dało się go porównać z żadnym ‘zachodnim’ prototypem. Tradycyjne naczynia i instrumenty, obecne na każdym wolnym skrawku podłogi czy komody, wizerunki bóstw i portrety zmarłych krewnych tworzyły niesamowitą atmosferę, która zaskakująco naturalnie komponowała się w całość z nowoczesną technologią codziennego użytku. Poźniej, odwiedzając kilka innych domostw, zorientowałam się, że są to zwyczaje kultywowane przez indyjskie rodziny, niezależnie od postępującej globalizacji.

Kolejną rzeczą była obecność, nazywając rzeczy po imieniu, służby, co jest zwyczajnym elementem życia zamożnej i zajmującej spore lokum indyjskiej rodziny. Nieraz wprawiło mnie to w zakłopotanie, że byłam wyręczana w czynnościach tak prozaicznych jak nalanie wody do szklanki czy zrobienie herbaty, choć przyznaję, że rola pomocy domowej miała znacznie szerszy zakres. Poza koniecznością zapewnienia zatrudnienia dla ponad miliardowego społeczeństwa, obecność służby w domach jest po części również echem kastowej przeszłości Indii. Choć w tym akurat domu panowała atmosfera wzajemnego szacunku i serdeczności, gdzie indziej widziałam niechęć do osób o niższym statusie społecznym i źle skrywaną pogardę.

Ciekawe również było obserwowanie relacji w samej rodzinie, co nadało wiarygodności wcześniej zasłyszanym lub wyczytanym informacjom. To prawda, obowiązywał swego rodzaju tradycyjny podział ról, jednak w swojej elastyczności i umiarze zdawał się nie wyrządzać nikomu krzywdy. Mama kolegi zarówno brała udział w zarządzaniu rodzinną firmą, jak i zajmowała się gotowaniem, mogąc również poszczycić się zaprojektowaniem całego domu. Za to sporym zaskoczeniem był otwarty szacunek dla starszych, wcale nie tak często spotykany w naszej kulturze. Muszę przyznać, że byłam pod ogromnym wrażaniem, gdy kolega z dumą zaprowadził grupę swoich znajomych do skromnego domku zamieszkiwanego przez jego babcię, wiekową wdowę w prostym białym sari, gdzie spędziliśmy dobrą godzinę pijąc tradycyjny czaj. I wreszcie przekonałam się, że tak zwane ‘good names’ nie są wcale wymysłem indyjskiej literatury obyczajowej. Są to imiona faktycznie istniejące, nadawane każdemu i, choć raczej nie będące tajemnicą dla obcych, używane tylko i wyłącznie przez członków rodziny. Efektem jest posiadanie dwóch imion: jednego dla bliskich, pieszczotliwego i zazwyczaj mającego ukryte znaczenie, i drugiego dla wszystkich innych, które figuruje w dokumentach. Przyzwyczajenie się do tego, że dobry znajomy nagle zyskał nowe imię, które ciągle padało z ust jego bliskich, ale którego miałam nie używać, zajęło mi tylko chwilę.

I jeszcze jedno. Odwołuję wszystko, co wcześniej pisałam na temat indyjskiego jedzenia, które nie ma nic wspólnego z tym paskudztwem serwowanym w szkole czy w hotelu. Zarówno indyjska, jak i typowa dla Asamu kuchnia, jak się okazało, może być przyjemna dla kubków smakowych i znośna dla żołądka.


Jednak zdecydowana większość moich doświadczeń pochodziła nie z domu, a z zewnątrz, bo większość czasu spędziliśmy w zasadzie gdzieś blisko natury. Na dwa dni zatrzymaliśmy się w parku narodowym ‘Kaziranga’, gdzie nie dość, że zobaczyłam słonie po raz pierwszy w Indiach, to jeszcze mogłam się na jednym z nich przejechać. Oczywiście w wyznaczonym do tego miejscu i w towarzystwie osoby wyszkolonej do kierowania słoniem. Jednak dużo bardziej podobała mi się przejażdżka przez ten sam park jeepem, bo nie wymagała męczenia słoni (żeby sterować słoniem, naciska się stopami na jego uszy, co słonia zwyczjanie boli; co gorsza niektórzy okładają słonie metalowym prętem po głowie w razie nieposłuszeństwa). Poza słoniami, pojawiły się żyjące na wolności nosorożce indyjskie, dziki, jelenie, bawoły i różnego rodzaju ptactwo, wszystko w malowniczej scenerii, na którą składały się trawy, drzewa, mokradła i góry w oddali. Nie zobaczyliśmy jednak tygrysa bengalskiego, który poza rezerwatem jest też podobno częstym gościem na plantacjach herbaty i stwarza poważne zagrożenie dla życia pracujących tam ludzi.









Nie mogę też nie wspomnieć o rejsie łodzią w delcie Brahmaputry. Zdjęcia mówią same za siebie, więc nie będę się na ten temat rozpisywać. Jedyne, czego na zdjęciach nie widać, to to, że jak na Indie pogoda była paskudna (jakieś dwadzieścia stopni i deszcz), na co w ogóle nie byłam przygotowana i w efekcie przemarzłam do szpiku kości.






Po raz pierwszy (i z tego, co pamiętam również jedyny) słońce wyszło podczas wizyty na plantacji herbaty.



Oczywiście krajobrazy niesamowite, ale moją uwagę przede wszystkim przykuł brytyjski dom, wybudowany na początku dwudziestego stulecia, czyli jeszcze w czasach kolonialnych. Łączył europejski styl sprzed dziesiątek lat z indyjskimi elementami, głównie wizerunkami bóstw i rzeźbami słoni. Niewiele się chyba wewnątrz od tego momentu zmieniło, bo budynek sprawiał wrażenie, jakby zatrzymał się w nim czas. Czułam się jak w muzeum, tylko nieco bardziej autentycznym, bo bez tych wszystkich tabliczek z zakazami i nakazami. Poza antycznymi meblami i radiem, znalazłam nawet półkę z pożółkłymi od starości, nieczytanymi od wieków książkami. Oczywiście brytyjskimi. I choć w tym właśnie miejscu poczułam się po raz pierwszy od dawna niezwykle swojsko, towarzysze wycieczki poza dziewczyną z Niemiec nie podzielali mojego entuzjazmu. Ale trudno się dziwić, brytyjski dom nie budził w nich ani pozytywnych skojarzeń, ani wspomnienia rodzinnego kawałka świata.







Większy zapał wywołały dopiero nasze próby łowienia ryb za pomocą sieci, które skończyły się fiaskiem i przymusową kąpielą każdego z nas w błotnym stawie.


Na zakończenie wyprawy, podczas jazdy na lotnisko, niemal na własnej skórze mogłam doświadczyć społecznych problemów na przedmieściach Guwahati. Grupa imigrantów z Bangladeszu zatrzymała nasz samochów jako jeden z pierwszych, i kazała zawracać jako protest przeciwko zagrożeniu, które droga szybkiego ruchu stwarzała dla ich osiedla. Faktycznie, na drodze wciąż leżały fragmenty szkła, gdzie dzień wcześniej jeden z imigrantów został rzekomo śmiertelnie potrącony przez przejeżdżający samochód. Trudno powiedzieć co było pierwsze, droga czy przydrożne zabudowania, lecz zamieszanie zrobiło się z tego straszne. Zatrzymane samochody natychmiast skutecznie zablokowały każdą możliwość odwrotu, a że przybywało ich z każdą chwilą, powstał chaos, jakiego wcześniej nie widziałam. Kierowcy wysiadali i awanturowali się z protestującymi, ci w odwecie uderzali pięściami w samochody i wykrzykiwali obelgi (uprzejmie przetłumaczone przez kolegów znających miejscowy język). Raz na jakiś czas dochodziło do niewielkiej szarpaniny. Nie wiem, jak długo znajdowałam się w centrum tego chaosu. Może godzinę, może trochę więcej. Nic nie wskazywało na to, by szybko miało się to wszystko zakończyć, bo protestującej ludności przybywało. Jedni ostentacyjnie siadali na zablokowanym odcinku drogi, inni pośpiesznie montowali szlaban z bambusowego pnia, jeszcze inni kłócili się z kierowcami. Cieszyłam się tylko, że niczyjej uwagi nie zwróciła grupa obcokrajowców w jednym z samochodów, bo mogło być naprawdę nieprzyjemnie. Impas został przełamany przez oddział wojskowych, przysłanych by wyciszyć sytuację. Utworzono wąską przerwę między samochodami i możliwość odwrotu stała przed nami otworem, z czego szybko skorzystał nasz kierowca. Nie wiem, jak się to wszystko skończyło, ale podejrzewam, że ciężkim pobiciem i rozpędzeniem protestujących przez żandarmów dzierżących w dłoniach metalowe pałki.

Jednak protesty, a może po prostu korki, rozprzestrzeniły się na okoliczne drogi, gdzie ponownie utknęliśmy. Szanse zdążenia na samolot były znikome, rozważaliśmy nawet zostawienie bagaży w samochodzie i zapakowanie się w autoriksze, gdy nagle droga została odblokowana i pognaliśmy na lotnisko. Cała odprawa trwała nie więcej niż pięć minut, uprzedzeni wsześniej pracownicy lotniska dosłownie wyrywali nam placaki z rąk i poganiali do samolotu. Zdążyliśmy. Największym plusem tego całego zamieszania było to, że poinformowawszy szkołę o  niemożności zdążenia na lot nie chcieliśmy tego wszystkiego odkręcać, więc grzecznie czekaliśmy na kolejne lądowanie z Guwahati w jednej z klubokawiarni Kalkuty. Żyć nie umierać.


______________________________________

Zdjęcia z Asamu należą do różnych uczestników wyprawy.