Odsłoniło się ono przede mną już jakiś czas temu, ale jak
dotąd nie było kiedy o tym napisać. Do Asamu pojechaliśmy w lutym
siedmioosobową grupą, składającą się z przedstawicieli Niemiec, Zambii,
trzech regionów Indii i częściowo Singapuru.
Jest to region na północnym wschodzie Indii, praktycznie
pod stopami Himalajów, słynący z uprawy herbaty i, nieco mniej zaszczytnie, z
problemów politycznych (konflikt terytorialny z Chinami i Bangladeszem, jak i
samymi Asamczykami) oraz społecznych (nadmiar imigrantów z sąsiadujących
stanów, i ostatnio głośna na brytyjskim Guardianie kwestia wyzysku na
plantacjach herbaty). Tyle tytułem wstępu i na tym koniec, żeby przypadkiem nie
wyszła z tego praca, jakich setki oddałam na geografię z ciągu ostatnich dwóch
lat. Dla zainteresowanych samym Asamem na pewno znajdzie się sporo materiału
gdzieś indziej w Internecie.
Z moich własnych obserwacji wspomnę tylko, że region
diametralnie różnił się od indyjskich krajobrazów miejskich, z tylko którymi
miałam poprzednio kontakt, a nawet miasta w Asamie sprawiały wrażenie mniej
zatłoczonych i skomercjalizowanych niż na przykład taka Kalkuta. Podróż z
lotniska do docelowego miasta Golaghat trwała wiele godzin (częściowo z powodu
wypadku, który skutecznie zablokował główną drogę na co najmniej godzinę), więc
miałam mnówsto czasu na przyglądanie się mijanym krajobrazom. A że jechaliśmy
doliną przecinającą wszechobecne wzgórza, chwilami zapierały one dech w
piersiach, zwłaszcza gdy kierowca przyśpieszał na tak zwanych serpentynach a
towarzysze podróży smacznie spali. Zamiast gęsto nastawianych budynków, moim
oczom ukazywały się przydrożne wioski poprzetykane tak zwanymi dhabami, czyli
knajpami, głównie dla przejezdnych, ale dla miejscowych pewnie też. Poza tym,
mijane tereny zajmowały głównie pola, pastwiska, czasem lasy, rzadziej wyżej
już wspomniane tereny zamieszkałe czy świątynie. Raz przejechaliśmy nawet przez
ogromnych rozmiarów skupisko modlących się muzułmanów (był piątek), z tego co
później się dowiedziałam, najprawdopodobniej imigrantów z przylegających
biedniejszych regionów. Zdjęcia niestety nie są w stanie tego wszystkiego
oddać.
Zresztą wycieczka, zwana przez nas ‘The Assam Trip’, była
ciekawa nie tylko pod względem geograficznym. W szkole wywołała niezłą burzę
(bo przecież kto to myślał korzystać z przysługujących uczniom ferii zimowych
kilka miesięcy przed maturą?!) i mam nieodparte wrażenie, że przekonanie
wszystkich drżących o nasze wyniki i bezpieczeństwo, że odświeżenie umysłu
ułatwi nam w późniejszym czasie koncentrację na egzaminach, i że asamscy
terroryści (ten argument również padł!) mają pewnie lepsze rzeczy do roboty niż
polowanie na grupę maturzystów odwiedzających rodzinny dom kolegi, oraz
dopięcie wszelkich formalności na ostatni guzik trwało więcej niż sama wyprawa.
Streszczenie całej tej sytuacji w mailu do rodziców zajęło mi dwa tysiące słów,
czyli tyle co połowa Extended Essay (kto był ofiarą IB, ten wie), więc tu tylko
powiem w kilku słowach, że działo się i to sporo. Dla nas samych też było to
niezłe wyzwanie, bo problemy nie skończyły się z momentem otrzymania zielonego
światła od szkoły. Wyjazd był próbą dla istniejących przyjaźni i początkiem
nowych, okazją do poznania się w sytuacjach dalekich od szkolnego życia, czasem
śmiechu i beztroski ale też i czasami zgrzytów i kłopotów. To wszystko
sprawiło, że ‘The Assam Trip’ jest
jednym z moich najbardziej niezwykłych indyjskich wspomnień, i bez dalszego
wchodzenia w osobiste szczegóły, postaram się po krótce przedstawić, dlaczego.
Tak jak wspomniałam wcześniej, odwiedziliśmy rodzinne
strony kolegi ze szkoły. I choć nie mieszkaliśmy u niego w domu, w zasadzie
byliśmy gośćmi rodziny, i spędzaliśmy razem sporo czasu, chociażby podczas
posiłków przygotowanych przez jego mamę, na które stawialiśmy się wszyscy w
domu. Właśnie tam dowiedziałam się wielu rzeczy, które zazwyczaj są niedostępne
dla uszu i oczu turystów.
Najbardziej oczywistym chyba spostrzerzeniem był wystrój
domu: niby nowoczesny, a jednak nie dało się go porównać z żadnym ‘zachodnim’
prototypem. Tradycyjne naczynia i instrumenty, obecne na każdym wolnym skrawku
podłogi czy komody, wizerunki bóstw i portrety zmarłych krewnych tworzyły
niesamowitą atmosferę, która zaskakująco naturalnie komponowała się w całość z
nowoczesną technologią codziennego użytku. Poźniej, odwiedzając kilka innych
domostw, zorientowałam się, że są to zwyczaje kultywowane przez indyjskie
rodziny, niezależnie od postępującej globalizacji.
Kolejną rzeczą była obecność, nazywając rzeczy po imieniu,
służby, co jest zwyczajnym elementem życia zamożnej i zajmującej spore lokum
indyjskiej rodziny. Nieraz wprawiło mnie to w zakłopotanie, że byłam wyręczana
w czynnościach tak prozaicznych jak nalanie wody do szklanki czy zrobienie
herbaty, choć przyznaję, że rola pomocy domowej miała znacznie szerszy zakres.
Poza koniecznością zapewnienia zatrudnienia dla ponad miliardowego
społeczeństwa, obecność służby w domach jest po części również echem kastowej
przeszłości Indii. Choć w tym akurat domu panowała atmosfera wzajemnego
szacunku i serdeczności, gdzie indziej widziałam niechęć do osób o niższym
statusie społecznym i źle skrywaną pogardę.
Ciekawe również było obserwowanie relacji w samej
rodzinie, co nadało wiarygodności wcześniej zasłyszanym lub wyczytanym informacjom.
To prawda, obowiązywał swego rodzaju tradycyjny podział ról, jednak w swojej
elastyczności i umiarze zdawał się nie wyrządzać nikomu krzywdy. Mama kolegi
zarówno brała udział w zarządzaniu rodzinną firmą, jak i zajmowała się
gotowaniem, mogąc również poszczycić się zaprojektowaniem całego domu. Za to
sporym zaskoczeniem był otwarty szacunek dla starszych, wcale nie tak często
spotykany w naszej kulturze. Muszę przyznać, że byłam pod ogromnym wrażaniem,
gdy kolega z dumą zaprowadził grupę swoich znajomych do skromnego domku
zamieszkiwanego przez jego babcię, wiekową wdowę w prostym białym sari, gdzie
spędziliśmy dobrą godzinę pijąc tradycyjny czaj. I wreszcie przekonałam się, że
tak zwane ‘good names’ nie są wcale wymysłem indyjskiej literatury obyczajowej.
Są to imiona faktycznie istniejące, nadawane każdemu i, choć raczej nie będące
tajemnicą dla obcych, używane tylko i wyłącznie przez członków rodziny. Efektem
jest posiadanie dwóch imion: jednego dla bliskich, pieszczotliwego i zazwyczaj
mającego ukryte znaczenie, i drugiego dla wszystkich innych, które figuruje w
dokumentach. Przyzwyczajenie się do tego, że dobry znajomy nagle zyskał nowe
imię, które ciągle padało z ust jego bliskich, ale którego miałam nie używać,
zajęło mi tylko chwilę.
I jeszcze jedno. Odwołuję wszystko, co wcześniej pisałam
na temat indyjskiego jedzenia, które nie ma nic wspólnego z tym paskudztwem
serwowanym w szkole czy w hotelu. Zarówno indyjska, jak i typowa dla Asamu
kuchnia, jak się okazało, może być przyjemna dla kubków smakowych i znośna dla
żołądka.
Jednak zdecydowana większość moich doświadczeń pochodziła
nie z domu, a z zewnątrz, bo większość czasu spędziliśmy w zasadzie gdzieś
blisko natury. Na dwa dni zatrzymaliśmy się w parku narodowym ‘Kaziranga’,
gdzie nie dość, że zobaczyłam słonie po raz pierwszy w Indiach, to jeszcze
mogłam się na jednym z nich przejechać. Oczywiście w wyznaczonym do tego
miejscu i w towarzystwie osoby wyszkolonej do kierowania słoniem. Jednak dużo
bardziej podobała mi się przejażdżka przez ten sam park jeepem, bo nie wymagała
męczenia słoni (żeby sterować słoniem, naciska się stopami na jego uszy, co
słonia zwyczjanie boli; co gorsza niektórzy okładają słonie metalowym prętem po
głowie w razie nieposłuszeństwa). Poza słoniami, pojawiły się żyjące na
wolności nosorożce indyjskie, dziki, jelenie, bawoły i różnego rodzaju ptactwo,
wszystko w malowniczej scenerii, na którą składały się trawy, drzewa, mokradła
i góry w oddali. Nie zobaczyliśmy jednak tygrysa bengalskiego, który poza
rezerwatem jest też podobno częstym gościem na plantacjach herbaty i stwarza
poważne zagrożenie dla życia pracujących tam ludzi.
Nie mogę też nie wspomnieć o rejsie łodzią w delcie
Brahmaputry. Zdjęcia mówią same za siebie, więc nie będę się na ten temat
rozpisywać. Jedyne, czego na zdjęciach nie widać, to to, że jak na Indie pogoda była
paskudna (jakieś dwadzieścia stopni i deszcz), na co w ogóle nie byłam
przygotowana i w efekcie przemarzłam do szpiku kości.
Po raz pierwszy (i z tego, co pamiętam również jedyny)
słońce wyszło podczas wizyty na plantacji herbaty.
Oczywiście krajobrazy
niesamowite, ale moją uwagę przede wszystkim przykuł brytyjski dom, wybudowany
na początku dwudziestego stulecia, czyli jeszcze w czasach kolonialnych. Łączył
europejski styl sprzed dziesiątek lat z indyjskimi elementami, głównie
wizerunkami bóstw i rzeźbami słoni. Niewiele się chyba wewnątrz od tego momentu
zmieniło, bo budynek sprawiał wrażenie, jakby zatrzymał się w nim czas. Czułam
się jak w muzeum, tylko nieco bardziej autentycznym, bo bez tych wszystkich
tabliczek z zakazami i nakazami. Poza antycznymi meblami i radiem, znalazłam
nawet półkę z pożółkłymi od starości, nieczytanymi od wieków książkami.
Oczywiście brytyjskimi. I choć w tym właśnie miejscu poczułam się po raz
pierwszy od dawna niezwykle swojsko, towarzysze wycieczki poza dziewczyną z
Niemiec nie podzielali mojego entuzjazmu. Ale trudno się dziwić, brytyjski dom nie
budził w nich ani pozytywnych skojarzeń, ani wspomnienia rodzinnego kawałka
świata.
Większy zapał wywołały dopiero nasze próby łowienia ryb za pomocą
sieci, które skończyły się fiaskiem i przymusową kąpielą każdego z nas w
błotnym stawie.
Na zakończenie wyprawy, podczas jazdy na lotnisko, niemal na
własnej skórze mogłam doświadczyć społecznych problemów na przedmieściach
Guwahati. Grupa imigrantów z Bangladeszu zatrzymała nasz samochów jako jeden z
pierwszych, i kazała zawracać jako protest przeciwko zagrożeniu, które droga
szybkiego ruchu stwarzała dla ich osiedla. Faktycznie, na drodze wciąż leżały
fragmenty szkła, gdzie dzień wcześniej jeden z imigrantów został rzekomo
śmiertelnie potrącony przez przejeżdżający samochód. Trudno powiedzieć co było
pierwsze, droga czy przydrożne zabudowania, lecz zamieszanie zrobiło się z tego
straszne. Zatrzymane samochody natychmiast skutecznie zablokowały każdą
możliwość odwrotu, a że przybywało ich z każdą chwilą, powstał chaos, jakiego
wcześniej nie widziałam. Kierowcy wysiadali i awanturowali się z
protestującymi, ci w odwecie uderzali pięściami w samochody i wykrzykiwali
obelgi (uprzejmie przetłumaczone przez kolegów znających miejscowy język). Raz
na jakiś czas dochodziło do niewielkiej szarpaniny. Nie wiem, jak długo
znajdowałam się w centrum tego chaosu. Może godzinę, może trochę więcej. Nic
nie wskazywało na to, by szybko miało się to wszystko zakończyć, bo protestującej
ludności przybywało. Jedni ostentacyjnie siadali na zablokowanym odcinku drogi,
inni pośpiesznie montowali szlaban z bambusowego pnia, jeszcze inni kłócili się
z kierowcami. Cieszyłam się tylko, że niczyjej uwagi nie zwróciła grupa
obcokrajowców w jednym z samochodów, bo mogło być naprawdę nieprzyjemnie. Impas
został przełamany przez oddział wojskowych, przysłanych by wyciszyć sytuację.
Utworzono wąską przerwę między samochodami i możliwość odwrotu stała przed nami
otworem, z czego szybko skorzystał nasz kierowca. Nie wiem, jak się to wszystko
skończyło, ale podejrzewam, że ciężkim pobiciem i rozpędzeniem protestujących
przez żandarmów dzierżących w dłoniach metalowe pałki.
Jednak protesty, a może po
prostu korki, rozprzestrzeniły się na okoliczne drogi, gdzie ponownie
utknęliśmy. Szanse zdążenia na samolot były znikome, rozważaliśmy nawet
zostawienie bagaży w samochodzie i zapakowanie się w autoriksze, gdy nagle
droga została odblokowana i pognaliśmy na lotnisko. Cała odprawa trwała nie
więcej niż pięć minut, uprzedzeni wsześniej pracownicy lotniska dosłownie
wyrywali nam placaki z rąk i poganiali do samolotu. Zdążyliśmy. Największym
plusem tego całego zamieszania było to, że poinformowawszy szkołę o niemożności zdążenia na lot nie chcieliśmy
tego wszystkiego odkręcać, więc grzecznie czekaliśmy na kolejne lądowanie z
Guwahati w jednej z klubokawiarni Kalkuty. Żyć nie umierać.
______________________________________
Zdjęcia z Asamu należą do różnych uczestników wyprawy.
______________________________________
Zdjęcia z Asamu należą do różnych uczestników wyprawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz