za co Kalkutę uwielbiam
Ostatnimi czasy oberwało się ode mnie Kalkucie dość sporo.
Nie mówię, że zupełnie niezasłużenie, bo życie tu bywa ciężkie, ale tym razem
będzie o pozytywach. Jakieś muszą przecież być, inaczej po dwóch latach nie miałabym
tak ciepłego stosunku do tego miasta, jaki chcąc nie chcąc mam.
No właśnie, dwa lata. Sporo się tu przez ten czas
zmieniło. Rozwinęło, można by powiedzieć. Zabudowań, zwłaszcza po północnej,
tej bogatszej, stronie, przybywa w zastraszającym tempie. Zmiany są widoczne
nawet z perspektywy dwóch, może trzech miesięcy. Ale inwestycje budowlane
docierają też na południe. Koło szkoły, gdzie wcale nie tak dawno temu znajdowała
się pustka, slumsy lub przydrożne sklepy, są teraz nowe budynki mieszkalne i
ogromny kompleks świątynny. Największym zaskoczeniem było chyba lotnisko. W
marcu zeszłego roku został oddany do użytku nowy, międzynarodowych standardów
terminal, przy którym warszawskie lotnisko wypada delikatnie mówiąc słabo.
Jednak dwa lata temu, gdy po raz pierwszy wylądowałam do Kalkuty, nie
rozważałam ucieczki pierwszym lepszym samolotem chyba tylko z powodu mieszanki
ekscytacji i zmęczenia podróżą. I choć Internet milczy na ten temat (jeśli
komuś uda się znaleźć gdzieś zdjęcia starego lotniska, proszę dać mi znać!), lotnisko
było straszne. Wciąż pamiętam wszechobecny brud, brak przestrzeni i przestarzałe,
miejscami drewniane maszyny, których działanie potrafię wyjaśnić jedynie cudem.
No i oczywiście krzyk towarzyszki podróży, ale to spowodowane było nadmiarem
zainteresowania naszą dwójką. Kontrast między tym, co było, a tym, co jest,
jest ogromny.
Jednak nie wszystkie zmiany tak cieszą. Przybywa też
centrów handlowych (najnowsze w całości powstało podczas mojego pobytu w
Kalkucie), a podobno dziesięć lat temu nie było żadnego. Niby fajnie, bo dużo
szybciej można znaleźć restaurację czy zrobić zakupy, tylko że Kalkuta na tym
traci sporo ze swojego charakteru. Nie wszędzie, bo są centra handlowe, gdzie
można zrobić sobie tatuaże z henny czy znaleźć stragany z biżuterią i podziwiać
okolicznościowe dekoracje, ale w tym najnowszym – owszem, co nie wróży dobrze
na przyszłość. Co ciekawe, turystów widuję głównie w takich miejscach i
szczerze wątpię, żeby było to spowodowane nieziemskim widokiem z ostatniego
piętra parkingu, który moim zdaniem jest największą zaletą tego całego
przybytku.
Kończąc tę dygresję, Kalkuta nadal ma bardzo dużo unikatowości.
Dawniej uważałam to za zacofanie, ale teraz byłabym nieco bardziej ostrożna z
tym słowem. Nie da się zaprzeczyć, że jest to przyczyna wielu cech Kalkuty, ale
czy w każdym przypadku jest to wada? O tych ostatnich pisałam sporo, więc czas
na trochę odmiany. Jest mi niezwykle trudno wyobrazić sobie miejsce bardziej
żywe i bardziej autentyczne. Kultura i wierzenia nadal odgrywają tu ogromną rolę,
stąd na przykład tegoroczny festiwal kolorów, Holi, był przeżyciem niezwykłym. Będąc
‘na wolności’, choć sama nie świętowałam z szacunku dla żałoby goszczącej mnie
rodziny, obserwowałam szał, jaki tony kolorowego proszku wywołały w mieście w
ciągu dnia, a nocą stosy płonące na ulicach, element religijnego rytuału.
Jak już o widokach mowa, warto wspomnieć o tym, co można
zobaczyć wchodząc na dach jakiegokolwiek wysokiego budynku w Kalkucie. Słowa są
tu chyba niepotrzebne.
Nawet transport przestał budzić moje przerażenie do tego
stopnia, że gdy tylko mogę rezygnuję z klimatyzowanego samochodu na rzecz starej,
dobrej, żółtej taksówki (kultowego już ambasadora) lub autorikszy, zwanej też
tuk-tukiem. Podczas jednej z moich ostatnich podróży tym pojazdem kierowca
włączył bollywoodzkie hity najgłośniej jak się dało, a na suficie zapalił intensywne
czerwone światło. Był późny wieczór, także trudno było tego nie zauważyć. Efekt
niezapomniany. Nawet podróż rozklekotanym publicznym autobusem można zaliczyć
do miłych przeżyć, gdy tylko siedzi się koło kierowcy i przez częściowo otwartą
przednią szybę wdycha ciepłe, monsunowe powietrze. Jeśli chodzi o standardowe
riksze, czyli te ciągnięte przez człowieka, cały czas mam do nich bardzo
mieszane uczucia. Nie zdobyłam się na przejażdżkę jedną z nich i nie wiem co
myśleć o otyłych Hinduskach, pod których ciężarem wychudzony rikszarz ledwo
może oddychać, ale z drugiej strony jest to jedyne źrodło dochodu dla
dziesiątek, może setek, mieszkańców Kalkuty i ich rodzin. Jednego jestem pewna:
te wszystkie pojazdy są nie do spotkania nigdzie indziej.
Kolejną rzeczą są stragany i sklepiki wszelkiego rodzaju,
które stały się nieodłącznym elementem krajobrazu Kalkuty. Nie ma rzeczy,
której nie da się tam kupić. Od koszul nocnych, ubrań i biżuterii, przez tak
zwany paan (namiętnie żuty liść zawierający psychoaktywną papkę), świeżo
wyciskane soki z owoców i inne specjały ulicznej kuchni, po kwiaty, owoce,
warzywa a nawet świeżo zarżniętą kozę, którą sprzedawca uprzejmie oprawi na
życzenie klienta. Ba, jest nawet stoisko, gdzie ręcznie produkowane i
sprzedawane są gumowe okrycia na siedzenia w motorze czy samochodzie, każde o
unikalnym wzorze. Co mnie cały czas zaskakuje, to porządek w tym chaosie.
Wszystko jest pięknie ułożone lub poskładane. Stoiska z warzywami czy owocami
nie potrzebują żadnych skrzyń czy pojemników. Po co, skoro można wszystko tak zorganizować,
że będzie się trzymało kupy i jeszcze pięknie wyglądało?
I wreszcie kuchnia, do której koniec końców się przekonałam.
Ta tradycyjna owszem, jest niezła, i może nawet ma przewagę nad tą z innych
regionów Indii, bo przez brytyjski wpływ jest nieco łagodniejsza i bardziej
znajoma dla europejskiego żołądka. Za to moim faworytem jest jedzenie uliczne.
Pewnie, trzeba wiedzieć, skąd można kupić, ale jak się już wie to tylko palce
lizać. Do kupienia są między innymi momo (potrawa tybetańskiego pochodzenia, nieco
przypominająca polskie pierogi), puchka (kulka z kruchego ciasta wypełniona
papką z ziemniaków, chili i choroba wie czego jeszcze; wyglądają niesamowicie
sprzedawane w szklanych pojemnikach oświetlonych wiszącą żarówką albo
świeczką), papdi chaat i moje ulubione bhel puri. To ostatnie to mieszanka
gotowanych ziemniaków, prażonego ryżu, cebuli, kolendry, rzeczy zwanej bhujia
(nie wiem jak to wytłumaczyć), świeżo startego mango oraz sosu z czili i ogromną
ilością innych przypraw. Na ulicy serwowane jest w rożku ze zwiniętej gazety,
razem z plaskikową łyżeczką. Jest to podobno specjalność Kalkuty. Szkoda tylko,
że odkryłam to tak późno.
No tak. To wszystko, co tak
uwielbiam w Kalkucie, są to bardzo małe rzeczy. Przy krótkiej wizycie, lub przy
pobycie od urodzenia, może nawet niezauważalne lub nieistotne. Jest ich
oczywiście wiele więcej, niż zdołałam wymienić i może nawet kiedyś podejmę się
uzupełnienia tej listy, ale nie zmienia to faktu, że poza niesamowitą atmosferą,
Kalkuta ma ogromne problemy. Mieszkanie w pięknym, wybudowanym w starym stylu budynku może być koszmarem ze względu na brak skutecznej klimatyzacji czy działających
jak trzeba urządzeń sanitarnych (choć może też współgrać z pięknym wyglądem z
zewnątrz, jeśli tylko właściciel ma chęci i pieniądze, by ten budynek odnowić).
Kierowca taksówki czy sprzedawca na targu może z najwyższym trudem żywić siebie
i rodzinę, o zapewnieniu edukacji już nawet nie wspominając. I tak dalej, i tak
dalej. Wszystko ma niestety swoją cenę. A z rozwojem idzie zmiana kosztów, i być może za kilka lat te wszystkie drobne rzeczy zostaną poświęcone w imię poprawy warunków bytu mieszkańców Kalkuty, w której nie rozpoznam już więcej swojego Miasta Radości. Być może.
Swietnie jest znowu czytac, co u Ciebie - i o Kalkucie, i wyprawie do Asamu. Wszystko, o czym piszesz jest dla mnie tak fascynujace, takie inne, ze nawet nie potrafie tego wytlumaczyc. Taka jestem ciekawa, co bedziesz myslec o AD, biorac pod uwage tak wielki kontrast :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Ci się podoba czytanie! A jak będziesz się chciała przekonać na własnej skórze, to z Chin przecież niedaleko :) Co do AD, na ten moment wiem tylko, że będę musiała zapomnieć o podartych jeansach i długich spódnicach w słonie. Zobaczymy :) Zajrzałam wczoraj do Ciebie, więc już tu od razu napiszę, że jesteś szczęściarą bo w UAE dopiero co znieśli obowiązek wizowy dla Polaków! Także miłego zwiedzania, i jak w wakacje będziesz gdzieś w pobliżu Warszawy, koniecznie daj znać! A, i kiedy kończysz szkołę?
OdpowiedzUsuńSorry za opoznienie ale wrocilam z 6-dniowej wyprawy w gory ;)
UsuńHej, spodnice w slonie na pewno beda wygladac swietnie takze w AD! Bardzo chetnie sie o tym przekonam sama, najchetniej przez caly semestr. Na pewno dam Ci znac jak bede w Warszawie i byloby super, gdyby udalo sie nam spotkac, bo tyyyle jest do przegadania :) Ja mam graduation 19 czerwca a wyjezdzam 23, a Ty?
Super, to się odzywaj! Ja jestem w Polsce od końca maja, egzaminy pokryły mi się z polską maturą :)
Usuń