poniedziałek, 30 czerwca 2014

o edukacji w Indiach

Na koniec, tak żeby nikt nie miał wątpliwości, że do Indii pojechałam się uczyć, kilka słów o edukacji. Swój komentarz piszę z doświadczeń zebranych we własnej szkole, ale także podczas krótkich wizyt w innych szkołach, niekoniecznie w Kalkucie, podczas pracy z dziewczynkami z organizacji, o której wcześniej pisałam, oraz wyprawy do slumsów, gdzie sporo informacji zebrałam właśnie na temat szkolnictwa. Sporo również wniosły rozmowy z uczniami i nauczycielami różnych narodowości, którzy jakąś część swojego życia spędzili w indyjskim systemie edukacji, a także wszelkie wiadomości i artykuły, które wpadły mi w ręce i zapadły w pamięć. Dość długi tekst z tego wyszedł, jak widać całkiem sporo nazbierało się tych wszystkich informacji przez ostatnie dwa lata, a jednak ani nie czuję się ekspertem w tej dziedzinie, ani nawet nie wyczerpałam tematu na miarę swoich, na chwilę obecną, możliwości. Tyle bibliografii i noty od autorki.

Indie, jak zresztą każdy inny kraj, mają sporo problemów, które często odbijają się na edukacji. Weźmy chociażby kwestię języka. W Indiach istnieją ich setki, a poszczególne dialekty można liczyć w tysiącach. Jest to prawdziwe utrapienie dla administracji i szkolnictwa. Nie każdy Hindus zna angielski lub hindi, więc siłą rzeczy nie każdy może się w tych jezykach uczyć. Oczywiście są szkoły z angielskim albo hindi jako językiem instrukcji, ale są również takie, które uczą w językach lokalnych. W samej Tiljali (terenie w centrum Kalkuty określanym jako slumsy) doszukałam się przybytków, bo w niektórych przypadkach trudno powiedzieć szkół, uczących po angielsku, hindi, bengalski i urdu. I choć nie zagłębiałam się w ten temat, nie jest trudno domyślić się, że prowadzi to do niezłego bałaganu w szkolnictwie i niejednolitego programu nauczania. Sporo na ten temat wypowiadali się sami Hindusi. Zdaniem niektórych, edukacja od przedszkola w języku angielskim jest jedynym słusznym rozwiązaniem. No dobrze, tylko skąd nagle wziąć tylu nauczycieli, którzy mogą i potrafią uczyć w języku angielskim? Jak upewnić się, że ich angielski jest na tyle dobry, że nie wyrządzą więcej szkody niż pożytku? Jak przekonać rodziców, którzy uważają, że edukacja po angielsku nie jest ich dzieciom niezbędna albo tych, których na taką szkołę nie stać? No i wreszcie, co stanie się z nauczycielami nie znającymi angielskiego, i ze wszystkimi lokalnymi językami po wprowadzeniu nowego systemu nauczania? Wielogodzinne dyskusje na ten temat nie przyniosły żadnej odpowiedzi poza stwierdzeniem, że jest źle i tylko obowiązkowa nauka po angielsku może sprawić, że będzie lepiej.

No właśnie. Angielski. Język, który wielu Hindusów uważa za swój język ojczysty, który wyewoluował w swoją indyjską odmianę (o czym dowiedziałam się podczas ogólnoindyjskiej konferencji „Which English? Whose English?”). Jest on w Indiach bardzo rozpowszechniony, mimo trudności dogadać można się prawie wszędzie, ale w dziedzinie edukacji pozostaje czymś w rodzaju symbolu prestiżu. Stąd chyba ta popularność międzynarodowego programu IB, brytyjskiego A-Levels czy nawet amerykańskiego AP. I na tym zainteresowanie językami się kończy, bo panuje przekonanie, że skoro jest angielski, nauka innych języków jest niepotrzebna. Zauważyłam to u siebie w szkole, i sporo opowiadała mi o tym moja nauczycielka niemieckiego (z pochodzenia Europejka), wylewając z siebie litry frustracji na tutejszych uczniów. To tyle jeżeli chodzi o ‘klasy wyższe’. W najniższych warstwach społecznych sytuacja jest diametralnie inna. Dziewczynki, z którymi pracowałam w ramach społecznego elementu matury międzynarodowej, znały po angielsku zaledwie kilka słów. A przecież po  trzecioklasistach normalnie można się już czegoś więcej spodziewać. Przeglądałam ich podręczniki i naprawdę powinno być możliwe czegoś się z nich nauczyć, dzieciakom chęci do nauki i zdolności też nie brakowało, o czym przekonałam się ucząc je podstawowych słówek i zdań. Więc gdzie był problem? Albo w nauczaniu, albo w jego braku.

Pomijając już kwestię braku znajomości angielskiego, co wprawdzie może utrudniać ale nie uniemożliwia życia, problem dotyczył również innych przedmiotów (mam tu na myśli to, co sprawdziłam, czyli umiejętność czytania i pisania, znajomość geografii czy matematyki). Dzieciaki są przepuszczane z klasy do klasy bez żadnej wiedzy. Aż przyjdzie moment egzaminów, który wykaże oczywistą oczywistość, i edukacja się skończy, bo do kolejnej klasy nikt dzieciaków nie przepuści. Dziewczynki skończą w małżeństwie albo na ulicy, chłopcy w najlepszym razie w jakimś zawodzie. I tu jest moim zdaniem problem, już mniejsza o język instrukcji.

Są też takie sytuacje, że wbrew prawu dzieci w ogóle do szkoły nie chodzą. Bo rodziców nie stać, bo nie widzą potrzeby, bo to nie dla dziewczynek, bo dzieci z różnych powodów są potrzebne w domu albo bo muszą pracować. Szacuje się, że w całych Indiach pracuje 200 milionów dzieci (dla porównania, jest to pięć razy populacja Polski!), co jest oczywiście nielegalne, ale jest. Troszkę się to na szczęście zmienia, co potwierdziły liczne rozmowy przeprowadzone w ramach mojego małego researchu w Tijlali, który w ogromnym stopniu poświęciłam edukacji (jeśli jest ktoś zainteresowany, mogę przybliżyć przebieg poszczególnych rozmów). Dzięki kampaniom społecznym coraz mniej rodziców sprzeciwia się posyłaniu dzieci do szkół. Powstają też ośrodki, które nie są uznawane za szkoły, więc formalne egzaminy czy studia nie są możliwe, ale zawsze czegoś nauczą, oraz miejsca, gdzie dzieci mogą przychodzić i odrabiać lekcje, a nawet i mieszkać. Zawsze krok do przodu, nawet jeśli niewielki. Problemem pozostają koszty, nawet jeśli szkoła kosztuje mniej więcej 10 złotych miesięcznie. No i oczywiście jakość i placówek, i nauczania.








Z tego co pamiętam, kiedyś już podobne zdjęcia publikowałam, ale przedstawiają warunki tak wstrząsające, że przypominam. Czterdziestu stopni upału, kilkudziesięciu procent wilgotności powietrza, braku klimatyzacji czy chociażby wiatraka, zmęczenia i głodu na zdjęciach nie widać; trzeba sobie wyobrazić. To są oczywiście slumsy. Szkoły normalnych standardów porównywalne są do naszych publicznych, no może poza tym, że wiatraki na sufitach (czasem klimatyzacja) i mundurki  to w Indiach norma.

Za to inne jest zupełnie podejście do nauki i nauczania. Nie znam co prawda indyjskiego systemu edukacyjnego, ale od różnych osób słyszałam, że jest bardzo wymagający i polega głównie na zakuwaniu, pozostawiając niewiele miejsca na kreatywność czy myślenie. Stąd różnego rodzaju inicjatywy społeczne. Mama mojego kolegi jest zaangażowana w jeden z takich projektów, więc starałam się wywiedzieć czegoś na ten temat. Jest to coś w rodzaju naszego ‘wychowania do życia w rodzinie’, jednak odbywa się tylko i wyłącznie z dobrej woli szkoły. Program trwa z tego co pamiętam sześć lat i podejmuje tematy takie jak pewność siebie, komunikacja, metody uczenia się oraz standardowo alkohol i inne używki. Do tego jest kilka modułów dla nauczycieli i rodziców, którym dodatkowo tłumaczy się, dlaczego warto rozmawiać z dziećmi o seksie. Co dla nas może być oczywiste, w Indiach jest niemalże rewolucyjne (jak dobrze wiedzieć, że nie jesteśmy najbardziej konserwatywnym narodem świata!). Ale nie chcę generalizować, bo ludzie są różni. Podczas prezentacji na temat właśnie tego projektu adresowanej do rodziców i nauczycieli, w której miałam szczęście uczestniczyć, reakcje były bardzo różne. Gdy jeden starszy pan oznajmił, że nie widzi nic złego w tym, że ufa swoim dzieciom i nie ma nic przeciwko temu, żeby przekonały się, co to jest piwo czy papieros, drugi, co ciekawe młodszy, pan niemalże zakrztusił się z oburzenia i wywiązała się z tego niemała dyskusja. Podejrzewam, że ciekawa, ale niestety wzburzeni panowie przerzucili się z angielskiego na hindi, i nie zrozumiałam już ani słowa więcej.

Wracając to tematu, bo troszkę odbiegłam, nauka umiejętności społecznych jest raczej ewenementem. W szkołach sporo jest jeszcze konserwatywnych poglądów. Od kolegów z klasy słyszałam, że w poprzednich szkołach nauczyciele ich bili, na przykład metalową linijką po rękach, i nikt nie widział w tym nic niestosownego. U mnie w szkole żadnego bicia nie było, ale zakwestionowanie słów nauczyciela czy nawet dyskusja o tym, co powiedział była dla wielu uczniów nie do pomyślenia. Co gorsza, dla niektórych nauczycieli też. Przyjęło się w Indiach takie przekonanie, wśród szarego ludu i samych zainteresowanych, że ten kto ma jakąś pozycję jest w tej roli nieomylny, i nie chodzi tylko o nauczycieli, tylko o urzędników, lekarzy etc. (polecam pójść do lekarza w Indiach, zakwestionować diagnozę, zapytać dlaczego takie a nie inne tabletki lub, o zgrozo, powiedzieć że w intenecie pisało, że takie objawy mogą świadczyć o tym i o tamtym, i w większości przypadków przygotować się mentalnie na niezłą scenę albo co najwyżej pogardliwe spojrzenie!). Dlatego też z grzecznej i raczej bezproblemowej uczennicy z polskiej szkoły, w Indiach stałam się buntowniczką, awanturniczką i rebeliantką. I to wcale nie ja wymyśliłam sobie te epitety, tylko konserwatywna część ciała pedagogicznego (całe szczęście, że nie byli to nauczyciele moich przedmiotów). Byli też tacy o nieco zdrowszym podejściu, którzy z kpiącym uśmiechem przynosili mi podobne nowiny z pokoju nauczycielskiego.

Jednak to konserwatywne podejście i nauczycieli, i uczniów, gdy już dochodziło do głosu, odbierało tym pierwszym rozsądek, a tym drugim możliwość pozapodręcznikowego rozwoju. Nie chcę idealizować polskiego szkolnictwa, a indyjskiego pogrążać. Zresztą, trudno chyba mówić o indyjskim szkolnictwie, biorąc pod uwagę niejednorodność całego systemu, którą staram się tu opisać. Warto też wspomnieć, że co innego znaczyła dla mnie szkoła w Polsce, a co innego w Indiach.  Wcześniej były to tylko lekcje, potem lekcje plus życie w akademiku (które swoją drogą jest chyba bardziej powszechne w Indiach niż w Polsce). A zatem jeszcze raz, dla pełnej klarowności. Ta cała konserwatywna otoczka (po części oczekiwana przez indyjskich rodziców) dotyczy świata pozalekcyjnego. Owszem, zdarzały się odstępstwa od tej reguły, bo ludzie są różni, ale rzadko. Same lekcje to już zupełnie inna sprawa, ściśle związana z Maturą Międzynarodową.  Pisanie esejów z każdego przedmiotu, prowadzenie projektów indywidualnych i grupowych czy klasowe dyskusje były mi praktycznie nieznane do momentu wyjazdu. Wizyty przedstawicieli zagranicznych uczelni i pomoc w pisaniu aplikacji na studia również nie mieściły się w moim wyobrażeniu szkoły. A zatem inne były zalety, i inne były wady. Jednak zaznaczam, że są to wnioski wynikającego z mojego własnego doświadczenia, i przypominam, że w Kalkucie i w Warszawie uczęszczałam do zupełnie innych rodzajów szkół.

Na koniec kilka słów o podejściu do nauki w Indiach, które diametralnie się różni od naszego. O stosunku do nauczycieli i ich mniemaniu o sobie już wspominałam. Bardzo często życzyłam po cichu niektórym chociażby jednej lekcji z moją licealną klasą celem sprowadzenia ich z powrotem na ziemię, czy też tak zwanego reality check. Bo moim zdaniem, jeśli nauczyciel chce autentytcznego szacunku, to po pierwsze powinien okazać go swoim uczniom, a po drugie wykazać się wiedzą i fachowością. Przykro mi, ale trzeba zapracować; dziennik pod pachą i biurko z wygodnym fotelem nie wystarczą.

Za to przechodząc do uczniów, oni na ten szacunek muszą pracować i to bardzo ciężko. Szacunek nauczycieli, rodziców ale też i kolegów z klasy. Wyniki są tam bardzo ważne, a odpowiednik polskiej jedynki to prawdziwa tragedia młodego człowieka.  A zatem, znów całkowicie odwrotnie niż w Polsce przynajmniej w tej powierzchownej sferze, na pozycję i szacunek w klasie przekładają się wyniki, a nie ilość z założenia śmiesznych tekstów wygłoszonych do klasowej zbiorowości, co mnie mocno zaskoczyło. Oczywiście, że przy kolegach narzeka się na szkołę, na nauczycieli, na nadmiar prac do napisania, ale w swoim siada się na czterech literach i jeśli trzeba to nawet zarywa się całą noc, nie tylko po to, żeby oddać pracę w terminie, ale po to, by była ona najlepsza. Dla przykładu chłopak, który chyba czerpiąc z naszych polskich mądrości próbował lansować się na „nie wiem, nie zrobiłem i nie zrobię” nie był delikatnie mówiąc najbardziej lubianą osobą w szkole. I zapomniałabym o najważniejszym: o żadnym ściąganiu na teście nie ma nawet mowy. Nie ważne, że materiał jest nudny i niepotrzebny, a to tego jeszcze dwa inne testy i esej do zwrotu tego samego dnia. Przez dwa lata nie zauważyłam nikogo, kto by próbował, a nawet i rozważał, taką drogę na skróty.


Podobne jest za to bezdyskusyjne przekonanie o wyższości nauk ścisłych nad wszyskim innym, co u nas przejawia się nagonką w internecie, a w Indiach otwartą pogardą. Stąd też większa popularność brytyjskiego systemu, który wymaga tylko kilku przedmiotów odpowiadających planowanej karierze, od zainteresowanie Maturą Międzynarodową, która wymaga nauki przedmiotów ścisłych, humanistyczno-społecznych i języków. Rodzice, mający ogromny wpływ na edukację swoich dzieci, rzadko chcą słyszeć o innym kierunku studiów niż medycyna albo inżynieria, w najgorszym razie (lub w przypadku córek) ekonomia albo biznes. W skrajnych przypadkach nawet do tego stopnia, że mój znajomy ma niezłą zagwozdkę, jak wytłumaczyć rodzicom, że studiując na amerykańskim uniwersytecie musi ukończyć kilka niezupełnie ścisłych kursów aby otrzymać dyplom, bo jak na razie rodzice ‘na studiowanie głupot nie wyrażają zgody’. Stąd moje pytanie, jak ci wszyscy inżynierzy i lekarze, poza emigracją i przesyłaniem pieniędzy rodzinie, mają rozwiązać problemy społeczne, w których tonie ich kraj? Owszem, wcale nie tak dawno temu Indie miały prezydenta-naukowca, który ponoć przyczynił się do rozwoju nauki i programu atomowego. Ale, jak doskonale widać na załączonym obrazku, jedna jaskółka wiosny nie czyni.

______________________________________________

Wszystkie zdjęcia użyte do wzbogacenia powyższego tekstu zostały wykonane przez mojego nauczyciela geografii i pozostają jego własnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz