piątek, 31 sierpnia 2012

wrażeń ciąg dalszy


Jestem tu zaledwie tydzień, a już czuję się jak w domu. Głównie dzięki ludziom, którzy są tak pomocni i sympatyczni, że trudno to sobie wyobrazić.

Warunki są tu bardzo dobre, nawet lepsze niż były by w szkolnym kampusie. Czasem tylko są przerwy w dostawach prądu, ale po mniej więcej minucie egipskich ciemności włącza się generator i wszystko znowu działa. Nie musimy sprzątać ani robić prania, codziennie dostajemy butelkę wody, ręcznik etc. Z jednej strony to dobrze, z drugiej bardzo głupio się czuję, obserwując wszechobecną biedę zza szyby autobusu.
Choć niby jest oficjalne pozwolenie na opuszczanie terenu hotelu, nadal spędzam cały czas w szkole, rezydencji lub autobusie. Podobno na sobotę zaplanowane jest zwiedzanie Kalkuty, a przynajmniej małego fragmentu, bo miasto jest ogromne.

Nie wiem, czy wspominałam, ale w poniedziałek zaczęła się szkoła. Na razie zakończył się wybór przedmiotów (dostaliśmy kilka dni na rozeznanie), ale ostateczny plan jeszcze nie jest gotowy. Wszystko wskazuje na to, że będę miała indywidualne lekcje niemieckiego, bo jestem jedyną zainteresowaną w całej szkole. Nauczycielka jest, więc nie powinno być problemów. Bardziej mnie zastanawia, czy wytrzymam z nią dwa lata, bo podobno potrafi być bardzo cięta, jak raz się jej podpadnie.

Po sześciu lekcjach (tak, mam codziennie po sześć lekcji!) jest przerwa na lunch a potem dwie godziny różnych zajęć. Na razie przygotowujemy powitalne przedstawienie, co dla mnie jest torturą i powoli, bardzo powoli rozpoczynamy program CAS (Creativity, Action, Service). Na ten trymestr wybrałam siatkówkę, jogę i MUN. Chciałam też uczyć się tutejszego języka, ale muszę choć raz w tygodniu siedzieć w bibliotece i odrabiać lekcje pod czujnym okiem nauczyciela. Nieważne, są chętni do zorganizowania indywidualnych lekcji bangla lub hindi, w zamian za naukę polskiego. Czemu nie? Do tego zostałam przydzielona do opieki nad dziećmi z Kalkuty raz w tygodniu. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co ja, będą np. 'chronić wieloryby'.

Na koniec dorzucam kilka zdjęć. Nie ma ich na razie wiele, ale planuję to nadrobić. Choć w Indiach wcale nie jest to takie łatwe, ludzie nie lubią aparatów. W niektórych miejscach np. centrach handlowych fotografowanie jest zabronione, a na miejscowym bazarze podobno lepiej nawet nie pokazywać aparatu. Ale jak tylko uda mi się złapać w kadrze krowę (jest ich tu mnóstwo, nawet na terenie szkoły), na pewno się pochwalę.


Z rodzinką na lotnisku.



McDonald's w Dubaju. Nie mogłam się powstrzymać.



Lotnisko w Dubaju.



A tak przywitało mnie lotnisko w Kalkucie.



Wiem, że niewyraźne. Ale to chyba jedyne zdjęcie, jakie udało mi się zrobić w mieście.




Moje pierwsze chwile w Indiach. Na trasie z lotniska do rezydencji, z Kalkutą w tle.



A to ja w tradycyjnym tutejszym stroju, który pożyczyłam od Serbki z pokoju obok. Moja współlokatorka z Zambii zapytała mnie, czy to polski strój narodowy. Nie powiem, uśmiałam się.

niedziela, 26 sierpnia 2012

hej, żyję!


Pozdrawiam z Indii! Jestem tu już trzeci dzień i jest dobrze, nawet bardzo. Mam nadzieję, że ta informacja dotarła wcześniej chociaż do części z Was. Jeśli nie, wybaczcie. Kiepsko tu z łącznością ze światem, przynajmniej na razie. Bo choć Internet jest na terenie całej szkoły, do rezydencji jeszcze nie dotarł. Jestem zmuszona podkradać koleżance z pokoju obok, na szczęście nie ma nic przeciwko temu. No właśnie, jak się okazało nie mieszkamy na terenie szkoły, tylko w hotelu kawałek dalej. Podróż indyjskimi drogami trwa jakieś pół godziny, ale o tym później.

Zacznę od początku, czyli od podróży. Chociaż trwała koło doby, obyła się na szczęście bez większych problemów. Najtrudniej było pożegnać rodzinkę i przyjaciółki na lotnisku. Ale szybko wzięłam się w garść i potem było już tylko lepiej. Gdy wsiadałam do samolotu, po łzach nie było śladu.
W Monachium dość szybko odnalazłam koleżankę, z którą miałam zaplanowaną dalszą drogę do Kalkuty. Od razu zrobiło się weselej. Chyba w ostatniej chwili odebrałyśmy karty pokładowe i pognałyśmy do samolotu, który swoją drogą był ogromny. Różnica między polskimi a arabskimi liniami zdecydowanie rzucała się w oczy. Po sześciu godzinach bardzo przyjemnego lotu dotarłyśmy do Dubaju, gdzie czekałyśmy kilka kolejnych godzin na samolot do Kalkuty. Nie, żeby na podobno najlepszym lotnisku na świecie nie było co robić.

Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z powszechnym zainteresowaniem białymi ludźmi. Miejscowi zwyczajnie odrywali się od swoich zajęć i  bez żadnego skrępowania wlepiali w nas wzrok, zwłaszcza w blondwłosą koleżankę. Zwracałyśmy uwagę również w samolocie do Kalkuty, w którym byłyśmy jedynymi Europejkami.

Podczas tego lotu zetknęłyśmy się z bollywoodzkimi filmami i indyjską kuchnią. To drugie doznanie nie nastawiło mnie zbyt optymistycznie. Przypraw używa się tu do granic ludzkich możliwości, które zdecydowanie przekraczają moje własne. Trzeba się przyzwyczaić.

W Kalkucie, mimo wieczornej pory, powitało nas gorące, wilgotne powietrze i płaskorzeźby przedstawiające hinduistyczne bóstwa. Jeszcze nie wiem które, ale się dowiem.

Tutaj przyciągałyśmy jeszcze więcej spojrzeń, co zaczęło nas przerażać do tego stopnia, że uciekłyśmy z lotniska nie wymieniając pieniędzy. Dość szybko trafiłyśmy na przedstawicielkę szkoły, która okazała się przesympatyczną pielęgniarką. Zapakowała nas do samochodu i tutaj nastąpiła pierwsza niespodzianka: w Indiach jest ruch lewostronny. O ile można to w ogóle nazwać ruchem drogowym.

Jak mi później wyjaśnił szkolny houseparent, wygląda to tak: pierwszeństwo mają duże ciężarówki, potem trąbiące autobusy, mniejsze busy, samochody osobowe, motory, rowery a na końcu piesi; gdzieś w tej hierarchii zapodziały się jeszcze riksze i taksówki. Każdy, niezależnie od wielkości pojazdu, zatrzyma się przed krową, nikt nie zahamuje, widząc przed maską człowieka. Szalone!

Wracając do podróży, trwała ponad dwie godziny. W międzyczasie pielęgniarka zatrzymała kierowcę, żeby kupić nam coś do jedzenia. Na szczęście trafiła z wyborem i indyjska kuchnia okazała się nie być tak straszna, jak myślałam. Kwestia przyzwyczajenia. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że dojechaliśmy bez czołowego zderzenia z rikszą. Kilka razy niewiele brakowało! Jakby tego było mało, Hindusi patrzyli na nas nawet przed przyciemniane szyby. Wyglądali z autobusów i riksz, czasem machali. Nie mogę się do tego przyzwyczaić.

Zupełnie inaczej niż z tutejszymi warunkami. Klimat znoszę dużo lepiej, niż się spodziewałam. Po części dlatego, że przyzwyczaiłam się do upałów w wakacje. Poza tym, wszędzie jest klimatyzacja. Komarów na razie nie widać, chociaż trwa pora monsunowa. Tak zwanego szoku kulturowego nie doświadczyłam, przynajmniej nie w wielkim stopniu. To prawda, jest zupełnie inaczej niż na rodzimym końcu świata, ale o tym jeszcze napiszę.

Późnym wieczorem dotarłyśmy do rezydencji. Ledwo weszłam do pokoju, który dzielę z Niemką i dziewczyną z Zambii, a do pokoju wpadło po kolei mnóstwo dziewczyn (chłopcy nie mają wstępu na nasze piętro), żeby się przywitać. Najpierw wpadły Polki, po nich Zambijki, potem chyba Serbki. Potem się pogubiłam. Nawiasem mówiąc, ludzie są tu świetni. Niesamowicie otwarci i pomocni. Życie towarzyskie tu kwitnie. Podobno do czasu, kiedy zaczną się lekcje. Czyli do jutra.

Szkołę odwiedziłam już następnego dnia po przyjeździe. Na razie były tylko rozmowy organizacyjne, wybór przedmiotów etc. Ale widok szkolnych budynków stojących na terenie szczerego pola, podczas gdy przed bramą rozciągał się krajobraz typowy dla indyjskiego miasta, po zaledwie kilku dniach spędzonych tu wydawał mi się dość nierealistyczny.

Zdążyłam już przejść się do kantoru i doświadczyć tutejszej biurokracji. Nie wiem, po jakim czasie poczuję się choć trochę bezpieczniej na indyjskich ulicach, ale na pewno nie nastąpi to szybko. Mam wrażenie, że nie obowiązują żadne zasady ruchu drogowego. Kto ma większy pojazd i głośniej trąbi, ma pierwszeństwo. Na chodnikach są stragany, sklepy, bary a nawet biesiadujące rodziny. I wszyscy są ciekawi Europejczyków. Bardzo to dziwne, ale podobno musimy to zaakceptować, bo oni nie traktują tego jako nieuprzejmość.

Tak samo w życiu bym nie przypuszczała, że żeby wejść do centrum handlowego, trzeba przejść kontrolę bezpieczeństwa. Taką samą jak na lotnisku, tylko bez sprawdzania dokumentów. Często dodatkowa kontrola jest przed wejściem do sklepu, gdzie odźwierny otwiera drzwi i bierze zakupy do przechowania. Poza tą drobną różnicą, jest bardzo podobnie jak w Europie. Można kupić praktycznie wszystko, często dużo taniej.

Z ciekawości poszłam dziś do kościoła. Bardzo rano, żeby zdążyć na mszę po angielsku, chociaż i tak niewiele rozumiałam przed tutejszy akcent. Gdyby nie to, że na krzesłach były kartki z tekstem liturgii, prawdopodobnie nie rozumiałabym nic. Chociaż przebieg mszy jest taki sam, tradycje bardzo się różnią. Pomijając fakt, że trzeba mieć zakrywające większość ciała ubranie, wchodząc do kościoła zdejmuje się buty. Co wymagało ogromnej odwagi, biorąc pod uwagę znajdującą się metr obok czarną, dwucentymetrową, szybko biegającą mrówkę. Już na progu nasza grupka z Oaktree została przywitana przez księdza. Choć i tak odprowadzały nas ukradkowe spojrzenia, zwłaszcza dzieci, pierwszy raz byłam tak blisko miejscowych ludzi. Niesamowite uczucie, uczestniczyć w ceremonii tej samej, ale całkowicie niepodobnej do tych, które znałam do tej pory.

Czas wolny spędzamy na razie głównie na życiu towarzyskim, razem z lekcjami zaczną się zajęcia sportowe i artystyczne, więc będzie co robić.

Jednym słowem - mnóstwo wrażeń. Nie wszystkie potrafię oddać słowami, nie wszystkie chcę. Ale na pewno będzie sporo do opowiadania. Kończę na dziś, trzymajcie się ciepło!

środa, 22 sierpnia 2012

wielkie odliczanie

Walizka zamknięta, tak jak pewien etap mojego życia. Wiza odebrana, wszystko inne w stanie raczej większej niż mniejszej gotowości. Najgorzej jest z moją świadomością, że to naprawdę się dzieje, i że to już jutro! Nie wiem, kiedy ten czas minął. Jeszcze niedawno wyjazd był tylko moim nieśmiałym marzeniem, tak nieprawdopodobnym, że nie chciałam wiązać z nim wielkich nadziei, bojąc się kolejnego rozczarowania. Tymczasem za 24h będę w drodze do Kalkuty, gdzieś między Monachium i Dubajem. Mam nadzieję, że podróż obędzie się bez niepożądanych przygód, na co bynajmniej nie wskazuje moje przedwyjazdowe roztargnienie. Ale trzymajcie za mnie kciuki!

Tyle na dziś. Kończę, bo jutro czeka mnie długi dzień. Chociaż i tak nadmiar myśli kłębiących się w mojej głowie pewnie nie da mi zasnąć.

wtorek, 14 sierpnia 2012

na początek...

Stało się! Założyłam swojego pierwszego bloga. Więc wszystkim mniej lub bardziej wtajemniczonym wyjaśnię przyczynę takiego pomysłu. Za niewiele ponad tydzień wyjeżdżam do Indii na wymarzone stypendium w międzynarodowej szkole w Kalkucie. Czyli inaczej mówiąc moje życie dosłownie i w przenośni stanie na głowie, co planuję właśnie tu opisywać.

Tymczasem wspomnę o niesamowitej książce, pt. 'Alfabet zakochanego w Indiach'. Tytuł mówi sam za siebie. Dodam tylko, że w ostatnim czasie książka ta stała się dla mnie ważnym punktem przygotowań do ogromnych zmian kulturowych, jakie mnie czekają. Naprawdę polecam, chociażby dla samej przyjemności czytania tych kilkuset stron.