niedziela, 26 sierpnia 2012

hej, żyję!


Pozdrawiam z Indii! Jestem tu już trzeci dzień i jest dobrze, nawet bardzo. Mam nadzieję, że ta informacja dotarła wcześniej chociaż do części z Was. Jeśli nie, wybaczcie. Kiepsko tu z łącznością ze światem, przynajmniej na razie. Bo choć Internet jest na terenie całej szkoły, do rezydencji jeszcze nie dotarł. Jestem zmuszona podkradać koleżance z pokoju obok, na szczęście nie ma nic przeciwko temu. No właśnie, jak się okazało nie mieszkamy na terenie szkoły, tylko w hotelu kawałek dalej. Podróż indyjskimi drogami trwa jakieś pół godziny, ale o tym później.

Zacznę od początku, czyli od podróży. Chociaż trwała koło doby, obyła się na szczęście bez większych problemów. Najtrudniej było pożegnać rodzinkę i przyjaciółki na lotnisku. Ale szybko wzięłam się w garść i potem było już tylko lepiej. Gdy wsiadałam do samolotu, po łzach nie było śladu.
W Monachium dość szybko odnalazłam koleżankę, z którą miałam zaplanowaną dalszą drogę do Kalkuty. Od razu zrobiło się weselej. Chyba w ostatniej chwili odebrałyśmy karty pokładowe i pognałyśmy do samolotu, który swoją drogą był ogromny. Różnica między polskimi a arabskimi liniami zdecydowanie rzucała się w oczy. Po sześciu godzinach bardzo przyjemnego lotu dotarłyśmy do Dubaju, gdzie czekałyśmy kilka kolejnych godzin na samolot do Kalkuty. Nie, żeby na podobno najlepszym lotnisku na świecie nie było co robić.

Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z powszechnym zainteresowaniem białymi ludźmi. Miejscowi zwyczajnie odrywali się od swoich zajęć i  bez żadnego skrępowania wlepiali w nas wzrok, zwłaszcza w blondwłosą koleżankę. Zwracałyśmy uwagę również w samolocie do Kalkuty, w którym byłyśmy jedynymi Europejkami.

Podczas tego lotu zetknęłyśmy się z bollywoodzkimi filmami i indyjską kuchnią. To drugie doznanie nie nastawiło mnie zbyt optymistycznie. Przypraw używa się tu do granic ludzkich możliwości, które zdecydowanie przekraczają moje własne. Trzeba się przyzwyczaić.

W Kalkucie, mimo wieczornej pory, powitało nas gorące, wilgotne powietrze i płaskorzeźby przedstawiające hinduistyczne bóstwa. Jeszcze nie wiem które, ale się dowiem.

Tutaj przyciągałyśmy jeszcze więcej spojrzeń, co zaczęło nas przerażać do tego stopnia, że uciekłyśmy z lotniska nie wymieniając pieniędzy. Dość szybko trafiłyśmy na przedstawicielkę szkoły, która okazała się przesympatyczną pielęgniarką. Zapakowała nas do samochodu i tutaj nastąpiła pierwsza niespodzianka: w Indiach jest ruch lewostronny. O ile można to w ogóle nazwać ruchem drogowym.

Jak mi później wyjaśnił szkolny houseparent, wygląda to tak: pierwszeństwo mają duże ciężarówki, potem trąbiące autobusy, mniejsze busy, samochody osobowe, motory, rowery a na końcu piesi; gdzieś w tej hierarchii zapodziały się jeszcze riksze i taksówki. Każdy, niezależnie od wielkości pojazdu, zatrzyma się przed krową, nikt nie zahamuje, widząc przed maską człowieka. Szalone!

Wracając do podróży, trwała ponad dwie godziny. W międzyczasie pielęgniarka zatrzymała kierowcę, żeby kupić nam coś do jedzenia. Na szczęście trafiła z wyborem i indyjska kuchnia okazała się nie być tak straszna, jak myślałam. Kwestia przyzwyczajenia. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że dojechaliśmy bez czołowego zderzenia z rikszą. Kilka razy niewiele brakowało! Jakby tego było mało, Hindusi patrzyli na nas nawet przed przyciemniane szyby. Wyglądali z autobusów i riksz, czasem machali. Nie mogę się do tego przyzwyczaić.

Zupełnie inaczej niż z tutejszymi warunkami. Klimat znoszę dużo lepiej, niż się spodziewałam. Po części dlatego, że przyzwyczaiłam się do upałów w wakacje. Poza tym, wszędzie jest klimatyzacja. Komarów na razie nie widać, chociaż trwa pora monsunowa. Tak zwanego szoku kulturowego nie doświadczyłam, przynajmniej nie w wielkim stopniu. To prawda, jest zupełnie inaczej niż na rodzimym końcu świata, ale o tym jeszcze napiszę.

Późnym wieczorem dotarłyśmy do rezydencji. Ledwo weszłam do pokoju, który dzielę z Niemką i dziewczyną z Zambii, a do pokoju wpadło po kolei mnóstwo dziewczyn (chłopcy nie mają wstępu na nasze piętro), żeby się przywitać. Najpierw wpadły Polki, po nich Zambijki, potem chyba Serbki. Potem się pogubiłam. Nawiasem mówiąc, ludzie są tu świetni. Niesamowicie otwarci i pomocni. Życie towarzyskie tu kwitnie. Podobno do czasu, kiedy zaczną się lekcje. Czyli do jutra.

Szkołę odwiedziłam już następnego dnia po przyjeździe. Na razie były tylko rozmowy organizacyjne, wybór przedmiotów etc. Ale widok szkolnych budynków stojących na terenie szczerego pola, podczas gdy przed bramą rozciągał się krajobraz typowy dla indyjskiego miasta, po zaledwie kilku dniach spędzonych tu wydawał mi się dość nierealistyczny.

Zdążyłam już przejść się do kantoru i doświadczyć tutejszej biurokracji. Nie wiem, po jakim czasie poczuję się choć trochę bezpieczniej na indyjskich ulicach, ale na pewno nie nastąpi to szybko. Mam wrażenie, że nie obowiązują żadne zasady ruchu drogowego. Kto ma większy pojazd i głośniej trąbi, ma pierwszeństwo. Na chodnikach są stragany, sklepy, bary a nawet biesiadujące rodziny. I wszyscy są ciekawi Europejczyków. Bardzo to dziwne, ale podobno musimy to zaakceptować, bo oni nie traktują tego jako nieuprzejmość.

Tak samo w życiu bym nie przypuszczała, że żeby wejść do centrum handlowego, trzeba przejść kontrolę bezpieczeństwa. Taką samą jak na lotnisku, tylko bez sprawdzania dokumentów. Często dodatkowa kontrola jest przed wejściem do sklepu, gdzie odźwierny otwiera drzwi i bierze zakupy do przechowania. Poza tą drobną różnicą, jest bardzo podobnie jak w Europie. Można kupić praktycznie wszystko, często dużo taniej.

Z ciekawości poszłam dziś do kościoła. Bardzo rano, żeby zdążyć na mszę po angielsku, chociaż i tak niewiele rozumiałam przed tutejszy akcent. Gdyby nie to, że na krzesłach były kartki z tekstem liturgii, prawdopodobnie nie rozumiałabym nic. Chociaż przebieg mszy jest taki sam, tradycje bardzo się różnią. Pomijając fakt, że trzeba mieć zakrywające większość ciała ubranie, wchodząc do kościoła zdejmuje się buty. Co wymagało ogromnej odwagi, biorąc pod uwagę znajdującą się metr obok czarną, dwucentymetrową, szybko biegającą mrówkę. Już na progu nasza grupka z Oaktree została przywitana przez księdza. Choć i tak odprowadzały nas ukradkowe spojrzenia, zwłaszcza dzieci, pierwszy raz byłam tak blisko miejscowych ludzi. Niesamowite uczucie, uczestniczyć w ceremonii tej samej, ale całkowicie niepodobnej do tych, które znałam do tej pory.

Czas wolny spędzamy na razie głównie na życiu towarzyskim, razem z lekcjami zaczną się zajęcia sportowe i artystyczne, więc będzie co robić.

Jednym słowem - mnóstwo wrażeń. Nie wszystkie potrafię oddać słowami, nie wszystkie chcę. Ale na pewno będzie sporo do opowiadania. Kończę na dziś, trzymajcie się ciepło!

6 komentarzy:

  1. Bardzo Cię podziwiam, że zdecydowałaś się pojechać do Kalkuty, to jest w końcu zuuupełnie inna kultura - USA przy tym to pikuś. Czekam na kolejne notki :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej niesamowity post przeczytałam jednym tchem... Powodzenia w ;tym wszystkim;, musi być niesamowicie!
    Swoją drogą każdy, kto reaguje: "PAAATRZ MURZYN" widząc czarnoskórego powinien doznać nachalnego zainteresowania. Może wtedy zacząłby, chociaż starać się zachować normalnie :(. (piszę z doświadczenia kolegi...)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nawet nie potraię sobie wyobrazić, ja wygląda w rzeczywistości taka ulica w Kalkucie - mam na myśli atmosferę, zapachy, ten ruch drogowy.. to musi być pomimo wszystkich trudności wspaniałe doświadczenie:) Powodzenia!! Proszę o zdjęcia<3
    Do kolejnej skajpowej rozmowy:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny pomysł miałaś z tym blogiem. Pisz często bo super się czyta i przynajmniej nie będę cię zadręczać smsami, a tak przy okazji jak już będziesz miała tamtejszy numer to daj znać.

    Na urodziny kupię Ci czołg i będziesz miała wszędzie pierwszeństwo ;P

    OdpowiedzUsuń
  5. Jejku Karola. Do przypraw da się przyzwyczaić, o centrach handlowych słyszałam jakoś się przyzwyczaisz. Drogowców też kiedyś pokochasz i pokonasz. Trzymaj się tam ciepło i pisz bloga !!! Magda

    OdpowiedzUsuń
  6. dzięki za info, że czytacie i wam się podoba :)

    Ola, zdjęcia będą niedługo. co prawda ze zwiedzaniem wstrzymujemy się do końca pory monsunowej, ale coś tam udało mi się już sfotografować. daj koniecznie znać czy żyjesz!

    Asia, czołg to świetny pomysł! poproszę na święta, zamiast termofora. tu nie będzie potrzebny.

    Madzia, trzymam się. z każdym dniem wszystko staje się mniej obce.

    pozdrowienia z egzotycznego kraju, trzymajcie się ciepło!

    OdpowiedzUsuń