Jestem tu zaledwie tydzień, a już
czuję się jak w domu. Głównie dzięki ludziom, którzy są tak pomocni i
sympatyczni, że trudno to sobie wyobrazić.
Warunki są tu bardzo dobre, nawet
lepsze niż były by w szkolnym kampusie. Czasem tylko są przerwy w dostawach
prądu, ale po mniej więcej minucie egipskich ciemności włącza się generator i
wszystko znowu działa. Nie musimy sprzątać ani robić prania, codziennie
dostajemy butelkę wody, ręcznik etc. Z jednej strony to dobrze, z drugiej
bardzo głupio się czuję, obserwując wszechobecną biedę zza szyby autobusu.
Choć niby jest oficjalne
pozwolenie na opuszczanie terenu hotelu, nadal spędzam cały czas w szkole,
rezydencji lub autobusie. Podobno na sobotę zaplanowane jest zwiedzanie Kalkuty,
a przynajmniej małego fragmentu, bo miasto jest ogromne.
Nie wiem, czy wspominałam, ale w
poniedziałek zaczęła się szkoła. Na razie zakończył się wybór przedmiotów
(dostaliśmy kilka dni na rozeznanie), ale ostateczny plan jeszcze nie jest
gotowy. Wszystko wskazuje na to, że będę miała indywidualne lekcje
niemieckiego, bo jestem jedyną zainteresowaną w całej szkole. Nauczycielka
jest, więc nie powinno być problemów. Bardziej mnie zastanawia, czy wytrzymam z
nią dwa lata, bo podobno potrafi być bardzo cięta, jak raz się jej podpadnie.
Po sześciu lekcjach (tak, mam
codziennie po sześć lekcji!) jest przerwa na lunch a potem dwie godziny różnych
zajęć. Na razie przygotowujemy powitalne przedstawienie, co dla mnie jest torturą i powoli,
bardzo powoli rozpoczynamy program CAS (Creativity, Action, Service). Na ten
trymestr wybrałam siatkówkę, jogę i MUN. Chciałam też uczyć się tutejszego
języka, ale muszę choć raz w tygodniu siedzieć w bibliotece i odrabiać lekcje
pod czujnym okiem nauczyciela. Nieważne, są chętni do zorganizowania
indywidualnych lekcji bangla lub hindi, w zamian za naukę polskiego. Czemu nie?
Do tego zostałam przydzielona do opieki nad dziećmi z Kalkuty raz w tygodniu. Nie
wszyscy mieli tyle szczęścia co ja, będą np. 'chronić wieloryby'.
Na koniec dorzucam kilka zdjęć.
Nie ma ich na razie wiele, ale planuję to nadrobić. Choć w Indiach wcale nie
jest to takie łatwe, ludzie nie lubią aparatów. W niektórych miejscach np.
centrach handlowych fotografowanie jest zabronione, a na miejscowym bazarze
podobno lepiej nawet nie pokazywać aparatu. Ale jak tylko uda mi się złapać w
kadrze krowę (jest ich tu mnóstwo, nawet na terenie szkoły), na pewno się
pochwalę.
Z rodzinką na lotnisku.
McDonald's w Dubaju. Nie mogłam się powstrzymać.
Lotnisko w Dubaju.
A tak przywitało mnie lotnisko w Kalkucie.
Wiem, że niewyraźne. Ale to chyba jedyne zdjęcie, jakie udało mi się zrobić w mieście.
Moje pierwsze chwile w Indiach. Na trasie z lotniska do rezydencji, z Kalkutą w tle.
Ach, Agnieszka i jej wieloryby... Uwielbiam Twojego bloga i czekam na kolejny wpis! Napisz koniecznie jak wyglądają lekcje i jak dogadujesz się z nauczycielami ;). I oczywiście, czy macie tam jakieś imprezki ;p
OdpowiedzUsuń