środa, 5 września 2012

nie taki monsun straszny


Jak powszechnie wiadomo, w Indiach gdzieniegdzie występuje pora monsunowa. Czasem trochę popada, czasem trochę mocniej, czasem leje. Niezależnie od natury deszczu, zawsze jest ciepły i przyjemny, także zamiast uciekać, stoisz w miejscu. Ewentualnie zdejmujesz buty, tańczysz i śpiewasz w deszczu, tak jak miało to miejsce dziś w moim przypadku. I nawet nie zauważasz, że już po minucie nie ma na Tobie suchej nitki. Dziś monsun okazał się szczególnie miłym zjawiskiem. Lało (nie padało, lało!) przez większość nocy i leje nadal.  Jako dowód załączam zdjęcia.







Efekt? Zalana szkoła, także dziś zostaję w rezydencji. Ciekawym zbiegiem okoliczności jest fakt, że dziś w Indiach obchodzi się Dzień Nauczyciela. Podobno obchodzi się go dość uroczyście ze względu na rocznicę urodzin pierwszego prezydenta. Na pewno jest to święto dużo ważniejsze niż w Polsce, jednak w tym roku (nie)stety tego nie doświadczę. Zamiast tego posłucham o uniwersytetach na całym świecie i możliwościach wyboru kariery.

Wracając do życia szkolnego i tego poza, które na ten moment jeszcze bardzo dzielnie się trzyma, nadal jest wesoło. Choć na zwiedzanie Kalkuty i ewentualne wypady poza miasto musimy poczekać do końca pory monsunowej, czyli jakiś miesiąc, rzadko jest czas na nudę. W ten weekend złożyło się tak, że trzy osoby obchodziły urodziny. Nie mogło się zatem obyć bez birthday celebration. Wynajętymi samochodami ruszyliśmy do centrum handlowego. Ta godzina podróży była jedną wielką imprezą, na którą składały się głównie hity niemieckie, polskie i serbskie, były nawet akcenty indyjskie. Na film (tak, w Kalkucie jest międzynarodowe kino) niestety nie starczyło czasu, więc od razu po lunchu ruszyliśmy do miejscowej barokawiarni, gdzie siedzieliśmy do późnego wieczora. Wreszcie mogłam zasmakować trochę tutejszego życia, które choć niedostępne dla wszystkich miejscowych, i tak zbliżyło mnie nieco do mojego nowego miejsca, zwanego domem. Nieważne, że tylko tymczasowo.




Gdy wracaliśmy, świecił nad nami księżyc w pełni. Kolega z Bangladeszu powiedział mi, że takie zjawisko nazywa się tutaj blue moon i widząc to, trzeba pomyśleć jakieś życzenie. Coś jak spadająca gwiazda dla Europejczyków.



Oczywiście jakieś nieprzyjemne akcenty też być muszą. I to te najmniej przyjemne z możliwych. A mówiąc prościej, zaczęły się problemy z wielonożnymi stworzeniami. Już podczas pierwszego tygodnia pobytu tutaj jedna z Polek obudziła ochroniarza w środku nocy, żeby zabił karalucha w łazience. Podobno zachwycony to on nie był. Osobiście doświadczyłam polowania na jaszczurkę, która biegała po całej kabinie prysznicowej (udało się ją złapać dopiero na progu pokoju) i niezwykle śmiesznych prób zabicia czegoś, co w dwóch sztukach latało po moim pokoju i podejrzanie bzyczało. Dziś miarka się przebrała, na łazienkowym oknie kilka pokojów dalej rozgościł się ogromny pająk. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jakim cudem się tam dostał. Oczywiście wrzask na pół hotelu. Obsługa musi mieć tu z nami wielki ubaw. 

Na koniec dorzucam zdjęcia, które udało mi się zrobić z autobusu. Tylko bez paniki, nie cała Kalkuta tak wygląda. To są przedmieścia.








1 komentarz:

  1. za to zdjęcie dupy zabiję!! wspaniały opis i super zdjęcia ;) z niecierpliwością czekam na kolejny wpis :D

    OdpowiedzUsuń