Jak powszechnie wiadomo, w
Indiach gdzieniegdzie występuje pora monsunowa. Czasem trochę popada, czasem
trochę mocniej, czasem leje. Niezależnie od natury deszczu, zawsze jest ciepły
i przyjemny, także zamiast uciekać, stoisz w miejscu. Ewentualnie zdejmujesz
buty, tańczysz i śpiewasz w deszczu, tak jak miało to miejsce dziś w moim
przypadku. I nawet nie zauważasz, że już po minucie nie ma na Tobie suchej
nitki. Dziś monsun okazał się szczególnie miłym zjawiskiem. Lało (nie padało,
lało!) przez większość nocy i leje nadal.
Jako dowód załączam zdjęcia.
Efekt? Zalana szkoła, także dziś
zostaję w rezydencji. Ciekawym zbiegiem okoliczności jest fakt, że dziś w
Indiach obchodzi się Dzień Nauczyciela. Podobno obchodzi się go dość uroczyście
ze względu na rocznicę urodzin pierwszego prezydenta. Na pewno jest to święto
dużo ważniejsze niż w Polsce, jednak w tym roku (nie)stety tego nie doświadczę.
Zamiast tego posłucham o uniwersytetach na całym świecie i możliwościach wyboru
kariery.
Wracając do życia szkolnego i
tego poza, które na ten moment jeszcze bardzo dzielnie się trzyma, nadal jest
wesoło. Choć na zwiedzanie Kalkuty i ewentualne wypady poza miasto musimy
poczekać do końca pory monsunowej, czyli jakiś miesiąc, rzadko jest czas na
nudę. W ten weekend złożyło się tak, że trzy osoby obchodziły urodziny. Nie
mogło się zatem obyć bez birthday celebration. Wynajętymi samochodami
ruszyliśmy do centrum handlowego. Ta godzina podróży była jedną wielką imprezą,
na którą składały się głównie hity niemieckie, polskie i serbskie, były nawet
akcenty indyjskie. Na film (tak, w Kalkucie jest międzynarodowe kino) niestety
nie starczyło czasu, więc od razu po lunchu ruszyliśmy do miejscowej
barokawiarni, gdzie siedzieliśmy do późnego wieczora. Wreszcie mogłam
zasmakować trochę tutejszego życia, które choć niedostępne dla wszystkich
miejscowych, i tak zbliżyło mnie nieco do mojego nowego miejsca, zwanego domem.
Nieważne, że tylko tymczasowo.
Gdy wracaliśmy, świecił nad nami
księżyc w pełni. Kolega z Bangladeszu powiedział mi, że takie zjawisko nazywa
się tutaj blue moon i widząc to, trzeba pomyśleć jakieś życzenie. Coś jak
spadająca gwiazda dla Europejczyków.
Oczywiście jakieś nieprzyjemne
akcenty też być muszą. I to te najmniej przyjemne z możliwych. A mówiąc
prościej, zaczęły się problemy z wielonożnymi stworzeniami. Już podczas
pierwszego tygodnia pobytu tutaj jedna z Polek obudziła ochroniarza w środku
nocy, żeby zabił karalucha w łazience. Podobno zachwycony to on nie był.
Osobiście doświadczyłam polowania na jaszczurkę, która biegała po całej kabinie
prysznicowej (udało się ją złapać dopiero na progu pokoju) i niezwykle
śmiesznych prób zabicia czegoś, co w dwóch sztukach latało po moim pokoju i
podejrzanie bzyczało. Dziś miarka się przebrała, na łazienkowym oknie kilka
pokojów dalej rozgościł się ogromny pająk. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jakim
cudem się tam dostał. Oczywiście wrzask na pół hotelu. Obsługa musi mieć tu z
nami wielki ubaw.
Na koniec dorzucam zdjęcia, które udało mi się zrobić z autobusu. Tylko bez paniki, nie cała Kalkuta tak wygląda. To są przedmieścia.
za to zdjęcie dupy zabiję!! wspaniały opis i super zdjęcia ;) z niecierpliwością czekam na kolejny wpis :D
OdpowiedzUsuń