Powoli, bardzo powoli zaczyna się
nauka. Mimo żartów starszego rocznika i przestróg nauczycieli, że już niedługo
się przekonamy, co oznacza Międzynarodowa Matura, jak na razie ilość prac
domowych nie przytłacza. Pewnie częściowo dlatego, że przyzwyczaiłam się do
radzenia sobie z kilkunastoma przedmiotami, podczas gdy tu mam tylko sześć. I
do tego w ramach CASu Model United Nations, jogę, siatkówkę i opiekę nad grupką
tutejszych dzieci. W środę spotkałam się z nimi po raz pierwszy i przyznam, że
porządnie mną wstrząsnęło.
Jest to grupa około piętnastu
dzieci, głównie dziewczynek, w wieku na oko cztero, pięciolatków. Większość z
nich ma za sobą ciężkie przeżycia, jak na przykład wykorzystywanie seksualne.
Tyle powiedziano mi przed pierwszym spotkaniem i szczerze mówiąc, zupełnie nie
wiedziałam, czego powinnam się spodziewać. Ale już od pierwszych chwil, dzieci
były otwarte i przyjazne, choć trochę onieśmielone dwumiesięczną przerwą w
wizytach w Oaktree i nowymi twarzami. Zaskoczyło mnie to, że już po kilku
minutach zaufały mi na tyle, żeby łapać mnie za ręce i przytulać, tak jakby
nigdy nie spotkała ich żadna krzywda. Godzina gier i zabaw, a potem kolorowania
przygotowanych przeze mnie obrazków, zleciała błyskawicznie. Jednak mimo
pozornie radosnej atmosfery, gdzieś w głowie cały czas kołatała się myśl, że
dzieciństwo ma też inne oblicza, których miałam szczęście nie doświadczyć. Z
rozmów z ludźmi, którzy zajmują się tym projektem od roku, dowiedziałam się, że
z czasem dzieciaki otworzą się jeszcze bardziej. Jedyny problem jest taki, że
znają po angielsku tylko kilka słów. Chyba czas zacząć lekcje bengali.
W czasie wolnym od wszelkich
zajęć, zwykle zwiedzam posiadłość hotelu. Podobno na razie jest tu szaro i
buro, czytaj zielono, ale jak tylko minie monsun, wszystko zakwitnie i widoki
będą niesamowite. Szkoła zamówiła nawet rowery, żebyśmy mogli robić sobie
wycieczki, bo tereny są bardzo rozległe. A do tego staw, jakaś ścianka
wspinaczkowa, z której raczej nie możemy korzystać, palmy i inne śmieszne
roślinki dookoła i mnóstwo przestrzeni. Problemem są wielkie jaszczurki, które
w zeszłym roku goniły dwie dziewczyny, i węże, które też podobno się gdzieś
kryją. Na razie na żadne z tych stworzeń się nie natknęłam, więc jest w
porządku. Ale jak wieczorem coś się rusza w krzakach, i słyszę, że to pewnie
jaszczurka, więc mam się szykować do skoku, i nie wiem czy to żart, czy nie,
nie jest za ciekawie. Wracając do widoków, moim zdaniem już teraz są
nieziemskie, wcale nie trzeba czekać do końca pory monsunowej.
Na jednym z takich spacerów,
natknęłam się na krowy wracające z pastwiska. Wreszcie miałam idealną okazję, by zrobić obiecane
zdjęcie. Od razu mówię, że tutejsze krowy, podobno święte, wcale nie
przypominają tych polskich.
Natomiast dziś jest wielki dzień.
Równo rok temu, wszyscy się tutaj pierwszy raz spotkali. Z tej okazji zaraz
zaczyna się oficjalne welcoming party, a jutro ruszamy na podbój Kalkuty. Z
tego co wiem, a wiem niestety niewiele, zaraz po porannej porcji fitnessu
jedziemy do kina, może tym razem dotrzemy, i na jakieś dobre jedzenie. Nie myślałam, że kiedykolwiek zatęsknię za polską
kuchnią. A jednak.
Na koniec załączam zdjęcie międzynarodowej gromadki z poprzedniego wypadu do miasta.
super dowiedzieć się, że spotyka Cię tam tyle ciekawych rzeczy :D a widoczki są naprawdę cudowne! nie przejmuj się jaszczurkami i wężami i nie przemęczaj się prezentacjami z niemieckiego ;p czekam na relację z wczorajszego wypadu do Kalkuty
OdpowiedzUsuń