piątek, 14 września 2012

'there is a f... cockroach in the bathroom!'


Powoli, bardzo powoli zaczyna się nauka. Mimo żartów starszego rocznika i przestróg nauczycieli, że już niedługo się przekonamy, co oznacza Międzynarodowa Matura, jak na razie ilość prac domowych nie przytłacza. Pewnie częściowo dlatego, że przyzwyczaiłam się do radzenia sobie z kilkunastoma przedmiotami, podczas gdy tu mam tylko sześć. I do tego w ramach CASu Model United Nations, jogę, siatkówkę i opiekę nad grupką tutejszych dzieci. W środę spotkałam się z nimi po raz pierwszy i przyznam, że porządnie mną wstrząsnęło.

Jest to grupa około piętnastu dzieci, głównie dziewczynek, w wieku na oko cztero, pięciolatków. Większość z nich ma za sobą ciężkie przeżycia, jak na przykład wykorzystywanie seksualne. Tyle powiedziano mi przed pierwszym spotkaniem i szczerze mówiąc, zupełnie nie wiedziałam, czego powinnam się spodziewać. Ale już od pierwszych chwil, dzieci były otwarte i przyjazne, choć trochę onieśmielone dwumiesięczną przerwą w wizytach w Oaktree i nowymi twarzami. Zaskoczyło mnie to, że już po kilku minutach zaufały mi na tyle, żeby łapać mnie za ręce i przytulać, tak jakby nigdy nie spotkała ich żadna krzywda. Godzina gier i zabaw, a potem kolorowania przygotowanych przeze mnie obrazków, zleciała błyskawicznie. Jednak mimo pozornie radosnej atmosfery, gdzieś w głowie cały czas kołatała się myśl, że dzieciństwo ma też inne oblicza, których miałam szczęście nie doświadczyć. Z rozmów z ludźmi, którzy zajmują się tym projektem od roku, dowiedziałam się, że z czasem dzieciaki otworzą się jeszcze bardziej. Jedyny problem jest taki, że znają po angielsku tylko kilka słów. Chyba czas zacząć lekcje bengali.

W czasie wolnym od wszelkich zajęć, zwykle zwiedzam posiadłość hotelu. Podobno na razie jest tu szaro i buro, czytaj zielono, ale jak tylko minie monsun, wszystko zakwitnie i widoki będą niesamowite. Szkoła zamówiła nawet rowery, żebyśmy mogli robić sobie wycieczki, bo tereny są bardzo rozległe. A do tego staw, jakaś ścianka wspinaczkowa, z której raczej nie możemy korzystać, palmy i inne śmieszne roślinki dookoła i mnóstwo przestrzeni. Problemem są wielkie jaszczurki, które w zeszłym roku goniły dwie dziewczyny, i węże, które też podobno się gdzieś kryją. Na razie na żadne z tych stworzeń się nie natknęłam, więc jest w porządku. Ale jak wieczorem coś się rusza w krzakach, i słyszę, że to pewnie jaszczurka, więc mam się szykować do skoku, i nie wiem czy to żart, czy nie, nie jest za ciekawie. Wracając do widoków, moim zdaniem już teraz są nieziemskie, wcale nie trzeba czekać do końca pory monsunowej.





Na jednym z takich spacerów, natknęłam się na krowy wracające z pastwiska. Wreszcie miałam idealną okazję, by zrobić obiecane zdjęcie. Od razu mówię, że tutejsze krowy, podobno święte, wcale nie przypominają tych polskich.



Natomiast dziś jest wielki dzień. Równo rok temu, wszyscy się tutaj pierwszy raz spotkali. Z tej okazji zaraz zaczyna się oficjalne welcoming party, a jutro ruszamy na podbój Kalkuty. Z tego co wiem, a wiem niestety niewiele, zaraz po porannej porcji fitnessu jedziemy do kina, może tym razem dotrzemy, i na jakieś dobre jedzenie. Nie myślałam, że kiedykolwiek zatęsknię za polską kuchnią. A jednak.

Na koniec załączam zdjęcie międzynarodowej gromadki z poprzedniego wypadu do miasta.


1 komentarz:

  1. super dowiedzieć się, że spotyka Cię tam tyle ciekawych rzeczy :D a widoczki są naprawdę cudowne! nie przejmuj się jaszczurkami i wężami i nie przemęczaj się prezentacjami z niemieckiego ;p czekam na relację z wczorajszego wypadu do Kalkuty

    OdpowiedzUsuń