sobota, 22 września 2012

wszystko jest możliwe


Dziś mija miesiąc od mojego wylotu, czas na małe podsumowanie. Bez żadnych wątpliwości stwierdzam, że  się tu zadomowiłam. Ludzie nie są już obcy, całkiem nieźle orientuję się na terenie szkoły, co na początku było katastrofą, i nawet jedzenie stało się bardziej znośne. Po spróbowaniu kuleczki z cienkiego ciasta, zwanego tutaj fućką, wypełnionej ziemniakami z dodatkiem chilli, czy raczej chilli z dodatkiem ziemniaków (nigdy, ale to nigdy nie ufaj ludziom z Bangladeszu!) już chyba nie mam się czego bać.

Zupełnie inaczej wygląda tu kontakt z nauczycielami i innymi pracownikami szkoły. Nie tylko mamy wspólne śniadania i obiady, ale zazwyczaj natykam się na nich wszędzie, nawet na wieczornym spacerze. Spotykam też ich rodziny, w zeszłym tygodniu na przykład obchodziliśmy w rezydencji drugie urodziny córki mojego nauczyciela geografii. Nie do wyobrażenia w polskich szkołach.

Powoli poznaję miasto i jego kulturę. Po poprzednim wypadzie do miasta (do kina, oczywiście nie poszliśmy, tym razem ze względu na filmy jedynie w hindi) Warszawa już zawsze będzie dla mnie nudnym miejscem.

Pierwsza sprawa - powódź. Chociaż pora monsunowa zbliża się do końca, codziennie o sobie przypomina około godzinną ulewą. Tydzień temu deszcz lał do tego stopnia, że samochody, motoriksze i nasz wesoły autobus jechały z podtopionymi kołami. Ludzie brnęli po kolana w wodzie, jeden pan nawet próbował płynąć na jakimś pniu, swoją drogą ciekawe skąd go wziął. Ogółem, był to widok na tyle nietypowy, że wszyscy, nawet Hindusi, musieliśmy zrobić kilka zdjęć zza szyby. Na szczęście wysiadaliśmy dużo dalej, także skakanie do wody z autobusu mnie tym razem ominęło.




Kolejną rzeczą są indyjskie ulice oraz to, co się dzieje tuż poza nimi. Rodziny jedzące obiad, uliczni fryzjerzy i pucybuci obsługujący klientów, pijany mężczyzna leżący na chodniku, śpiące psy, żebracy wyciągający ręce po pieniądze a między tym wszystkim kilkuletnie dzieci, często ledwo ubrane to tu zupełnie normalny widok. Chodzenie wzdłuż ulicy już jako tako opanowałam, problem pojawia się, gdy trzeba przejść na drugą stronę. Nadal się nie mogę przyzwyczaić, że jak kierowca widzi człowieka, to zamiast hamować, przyśpiesza. Prawdziwa szkoła przetrwania. Jednak zawsze jestem w towarzystwie kogoś, komu ten chaos nie straszny, także na razie żyję i udaje mi się nawet coś w Kalkucie zobaczyć.

Ciekawym zjawiskiem jest fakt, że kogokolwiek się tu nie zapyta o drogę, odpowiedź zawsze brzmi pięć minut prosto. Tak samo było, gdy pytaliśmy o najbliższą świątynię. Albo mieliśmy szczęście, albo świątynie są tu co kilka kroków. Ale muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego, wielkiej sali wypełnionej ozdobionymi do granic możliwości postaciami bogów. Tymczasem ta świątynia była rotundą na środku skrzyżowania, tak małą, że ledwo dało się wejść do środka. Zdecydowałam więc nie zdejmować butów na środku ulicy i przyglądać się ludziom modlących się do  świętych posągów ich bogów z zewnątrz. Od razu powitał nas bramin, przekazując błogosławieństwo Ganesy, ulubionego boga Hindusów, w postaci wody, którą polał nasze ręce. Nasze czoła zostały ozdobione bindi, czyli w tym wypadku pomarańczową kropką. Do tego dostaliśmy zawinięty w chusteczkę pokarm. Nie mam pojęcia z czego się składał, ale skoro kolega z Indii zjadł i przeżył, to chyba był nieszkodliwy. Zostaliśmy tam jeszcze chwilę, wdychając zapach kadzideł, po czym znowu zmierzyliśmy się z tutejszym ruchem drogowym.

W drodze powrotnej wzbudzałam szczególne zainteresowanie miejscowych, jako nie tylko biała ale jeszcze z bindi na czole. I chociaż zostałam zapewniona chyba tysiąc razy, że to jedynie ciekawość i fascynacja innym kolorem skóry, żaden rodzaj nieuprzejmości, czułam się bardzo niezręcznie co krok napotykając spojrzenia wszystkich wokół.

W drodze powrotnej spotkało nas ciekawe z europejskiego punktu widzenia doświadczenie. Z powodu wizyty jakiejś ważnej persony w  tej części miasta, na ulicach był tłum policjantów i jeszcze więcej zwykłych ludzi. Ruch drogowy był jeszcze mniej zorganizowany niż zwykle, o ile w Indiach w ogóle jest to możliwe. W rezultacie szkolny autobus nie mógł się zatrzymać, więc kierowca zwolnił otwierając drzwi.  Cała nasza wycieczka rzuciła się do szaleńczego biegu, rozpychając stojących wkoło ludzi, a następnie wpadła do jadącego autobusu. Do tej pory wydawało mi się to abstrakcją, czymś co zdarza się w indyjskiej komunikacji miejskiej albo filmach przygodowych, jednak tutaj moje poglądy dotyczące tego, co jest możliwe, a co nie, są kształtowane na nowo.

I to absolutnie wszystkie. Nie dalej jak trzy dni temu wybrałam się na wieczór z grupką ludzi ze szkoły do miasteczka oddalonego dwa kilometry od hotelu. Siedziałam w miejscowej knajpce, zadaszonej słomą na której roiło się od pająków, jedząc palcami prawej ręki typowe dla indyjskiej kuchni cienkie pieczywo z pikantnym sosem, popijając herbatą z mlekiem. Wracaliśmy vanem. Nie wiem, jak opisać ten pojazd, więc wstawiam zdjęcie.




Tymczasem Hidnusi nas fotografowali. Najwyraźniej nie było to typowe zachowanie dla  białych ludzi, z jakimi mieli styczność. Cóż, dla mnie to też nie był sposób podróży, do którego jestem przyzwyczajona. Widok wymierzonych we mnie reflektorów ciężarówki, która zbliżała się zdecydowanie za szybko i wymijała w zdecydowanie zbyt późnym momencie z początku był przerażający. Ale już po kilku chwilach zaczęłam czerpać przyjemność z tego nowego doświadczenia. Teraz czeka mnie motoriksza i metro! 

piątek, 14 września 2012

'there is a f... cockroach in the bathroom!'


Powoli, bardzo powoli zaczyna się nauka. Mimo żartów starszego rocznika i przestróg nauczycieli, że już niedługo się przekonamy, co oznacza Międzynarodowa Matura, jak na razie ilość prac domowych nie przytłacza. Pewnie częściowo dlatego, że przyzwyczaiłam się do radzenia sobie z kilkunastoma przedmiotami, podczas gdy tu mam tylko sześć. I do tego w ramach CASu Model United Nations, jogę, siatkówkę i opiekę nad grupką tutejszych dzieci. W środę spotkałam się z nimi po raz pierwszy i przyznam, że porządnie mną wstrząsnęło.

Jest to grupa około piętnastu dzieci, głównie dziewczynek, w wieku na oko cztero, pięciolatków. Większość z nich ma za sobą ciężkie przeżycia, jak na przykład wykorzystywanie seksualne. Tyle powiedziano mi przed pierwszym spotkaniem i szczerze mówiąc, zupełnie nie wiedziałam, czego powinnam się spodziewać. Ale już od pierwszych chwil, dzieci były otwarte i przyjazne, choć trochę onieśmielone dwumiesięczną przerwą w wizytach w Oaktree i nowymi twarzami. Zaskoczyło mnie to, że już po kilku minutach zaufały mi na tyle, żeby łapać mnie za ręce i przytulać, tak jakby nigdy nie spotkała ich żadna krzywda. Godzina gier i zabaw, a potem kolorowania przygotowanych przeze mnie obrazków, zleciała błyskawicznie. Jednak mimo pozornie radosnej atmosfery, gdzieś w głowie cały czas kołatała się myśl, że dzieciństwo ma też inne oblicza, których miałam szczęście nie doświadczyć. Z rozmów z ludźmi, którzy zajmują się tym projektem od roku, dowiedziałam się, że z czasem dzieciaki otworzą się jeszcze bardziej. Jedyny problem jest taki, że znają po angielsku tylko kilka słów. Chyba czas zacząć lekcje bengali.

W czasie wolnym od wszelkich zajęć, zwykle zwiedzam posiadłość hotelu. Podobno na razie jest tu szaro i buro, czytaj zielono, ale jak tylko minie monsun, wszystko zakwitnie i widoki będą niesamowite. Szkoła zamówiła nawet rowery, żebyśmy mogli robić sobie wycieczki, bo tereny są bardzo rozległe. A do tego staw, jakaś ścianka wspinaczkowa, z której raczej nie możemy korzystać, palmy i inne śmieszne roślinki dookoła i mnóstwo przestrzeni. Problemem są wielkie jaszczurki, które w zeszłym roku goniły dwie dziewczyny, i węże, które też podobno się gdzieś kryją. Na razie na żadne z tych stworzeń się nie natknęłam, więc jest w porządku. Ale jak wieczorem coś się rusza w krzakach, i słyszę, że to pewnie jaszczurka, więc mam się szykować do skoku, i nie wiem czy to żart, czy nie, nie jest za ciekawie. Wracając do widoków, moim zdaniem już teraz są nieziemskie, wcale nie trzeba czekać do końca pory monsunowej.





Na jednym z takich spacerów, natknęłam się na krowy wracające z pastwiska. Wreszcie miałam idealną okazję, by zrobić obiecane zdjęcie. Od razu mówię, że tutejsze krowy, podobno święte, wcale nie przypominają tych polskich.



Natomiast dziś jest wielki dzień. Równo rok temu, wszyscy się tutaj pierwszy raz spotkali. Z tej okazji zaraz zaczyna się oficjalne welcoming party, a jutro ruszamy na podbój Kalkuty. Z tego co wiem, a wiem niestety niewiele, zaraz po porannej porcji fitnessu jedziemy do kina, może tym razem dotrzemy, i na jakieś dobre jedzenie. Nie myślałam, że kiedykolwiek zatęsknię za polską kuchnią. A jednak.

Na koniec załączam zdjęcie międzynarodowej gromadki z poprzedniego wypadu do miasta.


środa, 5 września 2012

nie taki monsun straszny


Jak powszechnie wiadomo, w Indiach gdzieniegdzie występuje pora monsunowa. Czasem trochę popada, czasem trochę mocniej, czasem leje. Niezależnie od natury deszczu, zawsze jest ciepły i przyjemny, także zamiast uciekać, stoisz w miejscu. Ewentualnie zdejmujesz buty, tańczysz i śpiewasz w deszczu, tak jak miało to miejsce dziś w moim przypadku. I nawet nie zauważasz, że już po minucie nie ma na Tobie suchej nitki. Dziś monsun okazał się szczególnie miłym zjawiskiem. Lało (nie padało, lało!) przez większość nocy i leje nadal.  Jako dowód załączam zdjęcia.







Efekt? Zalana szkoła, także dziś zostaję w rezydencji. Ciekawym zbiegiem okoliczności jest fakt, że dziś w Indiach obchodzi się Dzień Nauczyciela. Podobno obchodzi się go dość uroczyście ze względu na rocznicę urodzin pierwszego prezydenta. Na pewno jest to święto dużo ważniejsze niż w Polsce, jednak w tym roku (nie)stety tego nie doświadczę. Zamiast tego posłucham o uniwersytetach na całym świecie i możliwościach wyboru kariery.

Wracając do życia szkolnego i tego poza, które na ten moment jeszcze bardzo dzielnie się trzyma, nadal jest wesoło. Choć na zwiedzanie Kalkuty i ewentualne wypady poza miasto musimy poczekać do końca pory monsunowej, czyli jakiś miesiąc, rzadko jest czas na nudę. W ten weekend złożyło się tak, że trzy osoby obchodziły urodziny. Nie mogło się zatem obyć bez birthday celebration. Wynajętymi samochodami ruszyliśmy do centrum handlowego. Ta godzina podróży była jedną wielką imprezą, na którą składały się głównie hity niemieckie, polskie i serbskie, były nawet akcenty indyjskie. Na film (tak, w Kalkucie jest międzynarodowe kino) niestety nie starczyło czasu, więc od razu po lunchu ruszyliśmy do miejscowej barokawiarni, gdzie siedzieliśmy do późnego wieczora. Wreszcie mogłam zasmakować trochę tutejszego życia, które choć niedostępne dla wszystkich miejscowych, i tak zbliżyło mnie nieco do mojego nowego miejsca, zwanego domem. Nieważne, że tylko tymczasowo.




Gdy wracaliśmy, świecił nad nami księżyc w pełni. Kolega z Bangladeszu powiedział mi, że takie zjawisko nazywa się tutaj blue moon i widząc to, trzeba pomyśleć jakieś życzenie. Coś jak spadająca gwiazda dla Europejczyków.



Oczywiście jakieś nieprzyjemne akcenty też być muszą. I to te najmniej przyjemne z możliwych. A mówiąc prościej, zaczęły się problemy z wielonożnymi stworzeniami. Już podczas pierwszego tygodnia pobytu tutaj jedna z Polek obudziła ochroniarza w środku nocy, żeby zabił karalucha w łazience. Podobno zachwycony to on nie był. Osobiście doświadczyłam polowania na jaszczurkę, która biegała po całej kabinie prysznicowej (udało się ją złapać dopiero na progu pokoju) i niezwykle śmiesznych prób zabicia czegoś, co w dwóch sztukach latało po moim pokoju i podejrzanie bzyczało. Dziś miarka się przebrała, na łazienkowym oknie kilka pokojów dalej rozgościł się ogromny pająk. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jakim cudem się tam dostał. Oczywiście wrzask na pół hotelu. Obsługa musi mieć tu z nami wielki ubaw. 

Na koniec dorzucam zdjęcia, które udało mi się zrobić z autobusu. Tylko bez paniki, nie cała Kalkuta tak wygląda. To są przedmieścia.