środa, 6 sierpnia 2014

koniec końców

Od kilku tygodni jestem w domu, po raz pierwszy od dwóch lat bez biletu powrotnego do Kalkuty. Dziwne uczucie na początku, ale można się przyzwyczaić. Za to do tej pory nie wiem, kiedy ten czas zleciał. Zwłaszcza, że chwilami dni do jakiejkolwiek przerwy czy wakacji wlokły się niemiłosiernie, o czym brutalnie przypominał przyklejony na lustrze kalendarz z niezmiennie zbyt dużą liczbą dni do skreślenia. I nagle ten czas przyśpieszył. Egzaminy, to jest matury, minęły okamgnieniu i zanim się obejrzałam odbierałam dyplom ukończenia szkoły. I już zaraz trzeba się było żegnać, bo wspólna droga dobiegła końca i każdy szedł dalej już w swoją stronę. I chociaż był smutek i były łzy, bo w końcu to kawałek życia i kupa wspaniałych ludzi, ekscytacja wakacjami, studenckim życiem i wolnością zdecydowanie przeważała. Poniżej moje zdecydowanie ulubione zdjęcie z tego wydarzenia, a raczej tort gratulacyjny, który mój przyjaciel z Zambii otrzymał od rodziny po powrocie do domu.



Na kilka godzin przed moim wylotem rozpoczęła się pora monsunowa (na co skrycie bardzo, ale to bardzo liczyłam) także zdążyłam zmoknąć, rozmazać parasolem świeżo nałożoną na dłonie hennę i przeziębić się na zapas. Nadszedł czas tych najtrudniejszych pożegnań, z najbliższymi przyjaciółmi, goszczącą mnie rodziną i samą Kalkutą, którą syciłam oczy przez całą drogę na lotnisko, a potem ukazał mi się bardziej niż znajomy widok (obrazek poniżej) i pochłonęła mnie podróż powrotna.



Jakiś czas temu po raz pierwszy od dawna spojrzałam wstecz. Wyrzucałam niepotrzebne już dokumenty z laptopa, gromadzone przez cały program Matury Międzynarodowej a nawet wcześniej, podczas procesu aplikacji do międzynarodowych liceów, przeglądałam zdjęcia z ostatnich dwóch lat i począwszy od pierwszego posta na tym blogu odbyłam swojego rodzaju podróż przez wspomnienia. I zdziwiłam się, jak dużo rzeczy się wydarzyło i jak wiele zmian się dokonało. Dobrze sobie zdać z tego sprawę raz na jakiś czas. Być może ten blog potrzebny był przede wszystkim mnie, wbrew temu co od dwóch lat niezmiennie twierdzi załączony opis.

Oczywiście nie pisałam tu wszystkiego, a zaledwie ułamek wszystkich przeżyć. Przede wszystkim omijałam te nieprzyjemne i złe. Dlatego, że pisanie bardzo często było dla mnie chwilą oddechu od codziennych problemów. Od problemów był (oczywiście jeśli działał) Skype, przyjaciele na miejscu i ostatecznie płacz w poduszkę. Jeśli stworzyłam idealny obraz szkoły za granicą, nie było to moją intencją. Taki wyjazd to trudne doświadczenie, jedno z trudniejszych, jakie przeżyłam, i nie musi pasować każdemu.

Pewnie, jest to ogromna szansa. Daje możliwość spojrzenia na edukację z innej perspektywy, opanowania angielskiego, nawiązania przyjaźni z ludźmi z różnych stron świata i poznania innej kultury oraz bardzo ułatwia aplikowanie na studia za granicą i zapewnia błyskawiczne porozumienie z każdym, kto doświadczył lub doświadcza czegoś podobnego, ale są też straty. Najbardziej oczywista jest ta w ilości znajomych (ktoś kiedyś mądrze powiedział, że po takim wyjeździe zostają tylko przyjaciele). Do tego dochodzi zdarte gardło, czyli efekt odpowiadania na miliony pytań o szkołę, studia i Indie, nawet na te pokroju 'do dzikusów jedziesz?' (swoją drogą zdziwiłam się, kto takie i podobne pytania zadawał). A tak trochę bardziej serio, to po prostu utrata całkowitej łączności z przedwyjazdowym życiem. Potwierdza to chyba każdy stypendysta, z którym o tym rozmawiałam, i niby wydaje się oczywiste, ale tak naprawdę dociera dopiero wtedy, gdy przeżywa się okres żałoby po śmierci kogoś bliskiego z dala od rodziny (przykład sytuacji ekstremalnej) lub gdy nie ma się nic do powiedzenia podczas rozmów przyjaciół o maturze i studiach w Polsce (przykład sytuacji prozaicznej). Dla mnie ten bilans zysków i strat wychodzi mimo wszystko na plus.

Na dzień dzisiejszy przedstawia się to tak: mam za sobą dwa dość niezwykłe lata, mnóstwo przeżyć tych bardziej przyjemnych i mniej, przyjaciół na dobre i złe (dosłownie!) z różnych stron kraju i świata, całe godziny przegadane na Skypie, zdaną maturę IB i niezapomniane wakacje. I przede wszystkim ogromną radość, i wdzięczność światu i każdej osobie, która przyczyniła się do tego, że po serii przypadków i zaplanowanych działań moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej.

Kończąc wspomnę tylko, że już czeka na mnie nowa walizka (ta stara, która towarzyszyła mi w każdej podróży do Kalkuty, zakończyła swój żywot), w którą zapakuję się do Abu Dhabi, gdzie na nowojorskim uniwersytecie spędzę najbliższe cztery lata.




Jako że mój pobyt w Kalkucie dobiegł końca (w zasadzie już jakiś czas temu, ale długo zbierałam się, żeby to napisać), jest to ostatni post na tym blogu. Może kiedyś posłucham rady, którą przez ostatnie dwa lata słyszałam nieraz, i uzupełnię listę wspomnianych tu przeze mnie książek pisząc swoją własną, gdzie zamieszczę pełną wersję moich przeżyć. Ale wszystko w swoim czasie.

4 komentarze:

  1. pięknie.
    czy możesz zdradzić, co będziesz studiować? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na ile sama wiem, owszem - mogę (: Nastawiam się na nauki społeczne i podstawy arabskiego, ale amerykańskie uczelnie mają to do siebie, że umożliwiają wypróbowanie kursów z różnych dziedzin i podjęcie decyzji po roku, czasem dwóch. Więc wszystko się może zdarzyć ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdzie teraz jesteś? Jeśli tu zaglądasz, będąc w Abu Dhabi, napisz, odpowiedz mi. Będę czekać. Mam nadzieję, że się odezwiesz. Pozdrawiam - Elżbieta

    OdpowiedzUsuń