Witam po długiej, choć nieplanowaniej przerwie. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości informuję, że jestem
z powrotem w Indiach. I to już od dobrego miesiąca, tylko nie było jakoś
okazji, żeby o tym wspomnieć. Bo przyznam szczerze, że spędzam tyle czasu przed
laptopem (rzecz niespotykana w polskiej szkole, ale tu wszystko, absolutnie
wszystko musi być w wersji elektronicznej), że kiedy nie muszę, staram się na
niego nie patrzeć. Nawet teraz, podczas tygodnia teoretycznie wolnego od
szkoły, a w praktyce przeładowanego
wręcz pracami domowymi etc. Podsumowując, laptop zaczyna nabierać negatywnego
znaczenia.
Wracając do tematu, czas spędzony
w Polsce wydaje mi się w tym momencie bardzo odległy, a przecież to tylko kilka
tygodni. Dziękuję wszystkim za ciepłe wspomnienia z tego miesiąca, do których bardzo
chętnie wracam myślami. Choć przyznaję, że ciężko sobie wyobrazić śnieg i
ujemne temperatury, mając za oknem
najpiękniejszą możliwą pogodę. Niby Indie, ale przypomina to trochę polskie
lato: raz gorąco, raz zimno; tylko burz brakuje, ale jestem w stanie to
wybaczyć.
Hindusi też najwyraźniej
doceniają uroki zimy, bo w hotelu odbywa się wesele za weselem. Do tej pory
było już coś koło siedmiu, każde oczywiście wymaga całkowitej zmiany
dekoracji, o których rozmiarach już kiedyś wspominałam. Za każdym razem wygląda
to tak samo; głośna muzyka, bębny, trąbki i choroba wie co jeszcze, pan młody
na koniu, czasem fajerwerki, tańce na wpół trzeźwo przed bramą a potem zabawa
pod sceną, czyli światła i muzyka przez całą noc. I za każdym razem jest równie
imponujące, choć nie ukrywam że potem bardziej doceniam chwile ciszy i spokoju
w moim, bądź co bądź, domu.
A tutaj kilka wspomnień sprzed przerwy
zimowej, o których chyba nie wspomniałam, a zdecydowanie warto. Ostatni tydzień
był czasem całkowicie rozluźnionej atmosfery i niemego przyzwolenia na
obchodzenie wszelkich reguł, w rezultacie czego zyskał miano ‘starych dobrych
czasów’. Ogólnie działo się wtedy sporo: dwie beztroskie wyprawy do Amtali, przedsmak
prawdziwego indyjskiego targu i traumatyczne zakupy na pożegnalnego grilla, wykańczanie
mojego sari (głupie sześć metrów materiału jest bardziej skomplikowane, niż
mogłoby się to wydawać) i wreszcie przejażdżka autorikszą, jak na razie jedyna.
Powodem nie są są bynajmniej
traumatyczne wspomnienia, bo wbrew wszelkiej logice obyło się bez żadnego
zderzenia, tylko echo głośnej sprawy gwałtu w Delhi, które dotarło do aż
Kalkuty. Wiadmomo, Indie kraj niebezpieczny, nierozwinięty, i tak dalej. Zło
czyha wszędzie, dlatego Amtala, i niestety nie tylko, jest zakazana. Jakby
wcześniej nikt z tego sobie nie zdawał sprawy, a media oświeciły globalne
społeczeństwo. Oczywiście, że nagłaśnianie problemu i przełamywanie odwiecznego
tabu jest istotne dla przyszłości społeczeństwa tego kraju, które już teraz
przechodzi ogromne zmiany. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona falą protestów
przeciw łagodniej karze dla gwałcicieli. Pytanie tylko, co dalej. Bo takich
przypadków jest dużo więcej i nagłośnienie jednego incydentu na pewno nie
zakończy tematu. Nie w Indiach, bo międzynarodowe media najwyraźniej zadowoliły
się wykreowaniem takiego a nie innego wizerunku kraju, po czym ucichły.
Nie zaprzeczam, bo w końcu fakty
są faktami, jednak to wcale nie znaczy, to jedyny aspekt tutejszej mentalności
i kultury. Ludzie, tak jak wszędzie, potrafią być zarówno życzliwi, jak i
wrodzy. Dlatego niemalże barykadowanie hotelu i ta absurdalna chwilami troska o
bezpieczeństwo są czymś, czego nie potrafię pojąć.
Za to przyznaję, że choć swoboda
bardzo na tym cierpi, kontrolowanych wypadów do miasta jest dużo więcej. Nie
spodziewałam się na przykład w Kalkucie kręgielni z automatami do gier i torem
gokardowym.
Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie Międzynarodowe Targi Książki,
podobno drugie co do wielkości w całej Azji. Zaskoczyły i pozytywnie, i negatywnie.
Bo sama inicjatywa świetna; tłumy ludzi, stosy książek i to wszystko w stylu
indyjskiego chaosu, który potrafi być fascynujący. Z drugiej strony, festyn
miał chwilami mało z książkami wspólnego, a natrętność ludzi rzucających się z
aparatami na białego człowieka, jak zmuszona okolicznościami zaczynam się tu
określać, potrafi zepsuć całą przyjemność z przebywania w tym środowisku.
Identyczna sytuacja miała miejsce
podczas innej masowej imprezy, dumnie zwanej The Amity Kolkata Half
Marathon – The Royal Bengal Run. Wydarzenie, patronowane przed jakąś nie
znamą mi gwiazdę Bollywood, przyciągnęło tłumy. Każdy uczestnik biegu
przyczyniał się do wsparcia fundacji promującej edukację dziewczynek. Jako że
cel szczytny, szkoła zaangażowała grupę uczniów i nauczycieli. Atmosfera
świetna, a chaos to po prostu nieodłączny urok Indii. Tylko tu
czterokilometrowa trasa, okazuje się być dwa razy dłuższa (do tej pory nie mogę
uwierzyć, że to przetrwałam), a zorganizowana jest tak, że trzeba po drodze
przeskakiwać przez barierki a do tego część uczestników kończy na trasie o
długości dwudziestu jeden. Jednak wrażenia i widok na miasto wreszcie nie zza
szyby autobusu – niezapomniane. Trasa bardzo przyjemna, zwłaszcza że obejmowała
miejsca mi już znajome, takie jak Victoria Memorial czy Saint Paul Cathedral. Tylko
znowu ta denerwująca mentalność Hindusów, ukradkowe lub całkiem jawne
spojrzenie i bezczelne robienie zdjęć. Efekt był taki, że o ile podczas biegu
każdy miał godzinę wolności, Europejki musiały pozostać pod opieką matematyka,
który nie spuszczał nas z oczu nawet na sekundę.
W międzyczasie odbyła się
prezentacja polskiej kultury na szkolnym apelu. Częściowo nie chcąc tracić
czasu na przygotowywanie nudnych przemów, których i tak nikt nie będzie słuchał,
częściowo jako efekt nieodpartej chęci zrobienia czegoś głupiego dla rozruszania
sztywnej atmosfery, przygotowałam razem z dwiema szkolnymi Polkami i pomocą
trzech kolegów najprostszą możliwą wersję poloneza. W połączeniu z hymnem
zagranym na skrzypcach i ośmiominutowym filmem przedstawiającym animowaną
historię Polski, prezentacja wypadła chyba ciekawiej niż sam nasz kraj w
rzeczywistości. Ale po apelu wszystkie przyznałyśmy, że jakieś przywiązanie do
Polski dało o sobie znać.
A na koniec trochę kreatywniej.
Po pierwsze, efekty pracy z dziećmi w ramach CASu.
A po drugie, efekty rozwijania
świadomości kulturowej z dnia wczorajszego. Dla niewtajemniczonych, to henna –
zmyje się za kilka dni, więc zachwycam się póki mogę, bo coś takiego chodziło
za mną od dawna.
Nawet do mojej miejscowosci, do granic mozliwosci ograniczonej od mediow szkoly, dotarly wiadomosci na temat tego przerazajacego gwaltu w Delhi za sprawa mojej indyjskiej kolezanki. Musze przyznac, ze nie pamietam kiedy ostatnio slyszalam cos rownie szokujacego.
OdpowiedzUsuńAle co do Twoich przygod, uwazam ze taki bieg czy wyprawy (choc ograniczone) sa fantastyczne, bo jak wczoraj rozmawialysmy, ja Szwajcarii nie zwiedzam w ogole; tylko cpodczas dlugiego weekendu czy przed wyjazdami do Polski. Zazdroszcze Ci poznawania tak odleglej kultury jak Indie, cos niesamowitego. A ten rodzaj henny w 100% kojarzy mi sie z tym rejonem swiata :)
Przesylam Ci moc buziakow i baw sie dobrze na midtermie (mam nadzieje ze nie siedzisz teraz przed podrecznikiem, hehe). ;*
Ola! wiadomo, że przez sam pobyt w Indiach, nawet w odizolowanej szkole, doświadczam tutejszej kultury, bo ona jest po prostu wszechobecna. za to zadroszczę widoku na Alpy z okna :P i oczywiście zapraszam w każdej chwili! (:
OdpowiedzUsuń