Dawno mnie nie było, ale to tylko
dlatego, że dużo się ostatnio dzieje i nawet nie ma kiedy pisać. Ściślej
mówiąc, raczej pisania też jest dużo i jakoś trzeba znaleźć na to wszystko
czas. Na przykład siedemnastostronowa praca na geografię wręcz idealnie mi się
wpasowała we wszystkie wolne dni podczas obchodów Durga Puja. Wspominałam już
chyba, że więcej tu pisania niż samej nauki? Ale po kolei, bo mam sporo do nadrabiania.
W ciągu tych kilku tygodni mojej
nieobecności na blogu, doszłam do wniosku, że Kalkuta jednak ma coś do
zaoferowania poza wszechobecną biedą. Pod pewnymi względami północna, czyli
bogatsza część miasta jest piękniejsza od europejskich metropolii. Tu wszystko
jest niepowtarzalne. Od stanu ulicy po budynki, z których, każdy jest w innym
stylu, każdy jedyny w swoim rodzaju.
Miałam okazję się o tym przekonać podczas czterech krajoznawczych wycieczek,
które do tej pory zaliczyłam.
Pierwszej z nich właściwie nie
można do końca nazwać wycieczką. Było to raczej uczestnictwo w spektaklu
przygotowanym przez organizację pracującą z chorymi dziećmi i młodzieżą.
Wydarzenie dość spore, odbyło się w teatrze przy obecności między innymi
członków amerykańskiego konsulatu. Reszty nie pamiętam, choć przedstawiano ich
co najmniej dwa razy. Choć podróż w jedną stronę trwała blisko dwie godziny,
zdecydowanie warto było pojechać. Niewiele rozumiałam, jako że sam spektakl był
w całości po bengalsku. Jakby nie tłumaczenie kolegów rozumiałabym jeszcze
mniej. Jednak wszystkie części, przygotowane wyłącznie przez niepełnosprawne
dzieciaki, ich rodziców i wolontariuszy, były na swój sposób piękne, także
słowa nawet nie były potrzebne. Na całość składał się pokaz tańca, pantomima,
recytacja, część muzyczna a także dłuższy kawałek sceniczny. Wróciliśmy do
rezydencji niemalże na samą noc, a następnego dnia czekały śród-trymestralne
testy. Ale nie żałuję, zdecydowanie warto było zarwać jedną noc.
Zwłaszcza że zbliżały się ferie, a
właściwie jeden z większych festiwali obchodzonych w Bengalu. Jest to święto
bogini Durgi, która według świętych tekstów hinduizmu bronią trzymaną w
każdej z ośmiu dłoni zabiła tyrana, który terroryzował ludzi. Co roku w październiku
Indie ogarnia szaleństwo związane z czczeniem Durgi.
Właściwie od miesiąca wszędzie
słychać było muzykę, a miasto powoli pokrywało się kwiatami i lampkami. W
ostatnim tygodniu przygotowań powstały tak zwane pandale, czyli świątynie
istniejące tylko podczas pudźy. Choć każda była fundowana przez inną grupę
ludzi, zbudowana w innym stylu i przy pomocy innych materiałów, wszystkie
łączył posąg ośmiorękiej bogini. Jeden dzień był przeznaczony w całości na
chodzenie od jednej pandali do drugiej, i przyznam, że nie zdarzyły się dwie
choć trochę podobne do siebie. Za to wszystkie zostawiły po sobie niezapomniane
wrażenie.
Najbardziej przypadła mi do gustu
tak zwana świątynia zła. Choć przekazywała mroczne przesłanie, że mimo śmierci
tyrana, jego potomstwo pozostało na ziemi, była stworzona z niesamowitym
kunsztem i dbałością o szczegóły. Zdjęcie mówi samo za siebie.
Podczas pozostałych dni
zwiedziłam między innymi jedną z piękniejszych świątyń Kalkuty poświęconą
najsłynniejszej z awatar boga Wisznu, Krisznie i w mniejszym stopniu pozostałym
wcieleniom, do których, co ciekawe, niektórzy zaliczają Buddę.
Poza tym, ogromne wrażenie wywarł
widok Gangesu. Różne określenia do niego pasują, choć miano świętej rzeki
niekoniecznie. Masa brudnej wody, w której pływały tony śmieci i gromadka
dzieciaków. Na schodach, które schodziły do samej wody, siedziały kobiety i
prały. Gdzieś stała grupa niezbyt chyba trzeźwych mężczyzn. W międzyczasie trzy
kobiety odprawiły rytuał religijny, polegający na wrzuceniu czegoś z kwiatami
do rzeki.
Zaszliśmy też do budynku, w którym
Matka Teresa rozpoczęła swoją działalność i pracowała blisko pięćdziesiąt lat,
by w tym samym domu, w swojej malutkiej celi zakończyć życie. A to jej grób.
Poza niezliczoną ilością kościołów, które nie wiem czemu przewodnik uparła się nam pokazać, jednym z ciekawszych i piękniejszych miejsc był Victoria Memorial.
Natomiast małym szokiem kulturowym zakończyła się wizyta w świątyni bogini
Kali, a właściwie na jej dziedzińcu, bo właściwej świątyni nie zwiedziliśmy z
powodu tłumu w środku. Charakterystyczne dla tego miejsca jest to, że jest to
jedyna świątynia w Kalkucie, gdzie składa się ofiary ze zwierząt w
podziękowaniu za wysłuchane przez boginię prośby. Zapewniono nas, że w tym
momencie żadne ofiary się nie odbywają, więc nieprzyjemnym zaskoczeniem był widok kóz pozbawionych głów. Nigdy więcej.
Dziś zdecydowana przewaga zdjęć…
A z takich przyjemniejszych
przeżyć, względnie niedawno byłam na tanecznym spektaklu przygotowanym przez
zespół ze Szkocji. Była to najbardziej europejska rzecz, jakiej doświadczyłam
od przyjazdu. Przyznaję, że momentami taniec był zbyt nowoczesny, bym mogła
zrozumieć o co w nim chodziło. Jednak zdziwił mnie widok kilku indyjskich
kobiet opuszczających salę z powodu zbyt odważnych dla nich, jak przypuszczam, scen.
Ciężko się w tym momencie
zmobilizować do pisania, zbyt wiele rzeczy dzieje się na raz. Mam nadzieję, że
na następny wpis nie będzie trzeba tak długo czekać. Ten ledwo zarysował
sytuację ostatnich tygodni.
to był taniec WSPÓŁCZESNY!! a wpisik niczego sobie ;p
OdpowiedzUsuńsłyszałam, że kupiłaś sobie sari i inne indyjskie gadżety. czemu się nie chwalisz? nie mogę się doczekać zdjęć :)
OdpowiedzUsuń