Nie mogę w to uwierzyć, ale to
już ostatni tydzień pobytu w Indiach. Nie wiem, kiedy te trzy miasiące minęły. Cały czas mam wrażenie, że to dopiero kilka tygodni. Tymczasem równo za osiem dni będę pakować swoje
rzeczy w kartony do zostawienia na czas przerwy świątecznej, i w walizkę do
zabrania do Polski. A dzień później w samolot do Dubaju, Frankfurtu i wreszcie
do Warszawy. Przyznaję, że odliczam dni już od jakiegoś czasu.
Wiem, dawno mnie nie było. Ale
tak już tutaj jest, że albo się człowiek uczy, albo socjalizuje, ewentualnie
śpi. Na pisanie nie ma czasu. A jak już się chwilka znajdzie, to po tych
wszystkich esejach, wypracowaniach, prezentacjach etc trudno jest się przekonać
do napisania jeszcze kilku stron. OK., koniec wymówek, obiecuję poprawę.
Więc po kolei. Do Kalkuty
zawitała zima. Pogoda jak dla mnie idealna, takie polskie lato, tylko bez
deszczu. A do tego niesamowity widok czerwonego słońca na tle szarego nieba i
palm. Niestety nie mam żadnego zdjęcia.
Ale zima to zima, nieważne czy w Polsce czy Indiach. Ludzie chodzą w czapkach,
szalikach a nawet kocach czy kurtkach. Na początku się śmiałam, bo temperatura
nie spada poniżej dwudziestu stopni. Tymczasem sama chodzę w dżinsach, dwóch
swetrach, szaliku i nadal mi zimno. Aż strach wracać do rodzimego klimatu. Ale cały czas nie jest aż tak źle. Jeszcze
tydzień temu można było się opalać nad
basenem.
Jakoś na początku listopada,
jeszcze zanim nadeszła zima, świętowaliśmy Diwali, festiwal światła, w Kalkucie
znany także jako Kali Puja. Znowu
powstawały pandale, choć nie w takich ilościach jak podczas poprzedniego
święta. Obchody trwały pięć dni i składają się na nie głównie obrzędy związane
z ogniem, ale też obowiązkowo domowe porządki, kupowanie określonych
przedmiotów i utrwalenie więzi między bratem i siostrą, polegające na obietnicy
opieki. W przypadku szkolnej społeczności ograniczyło się to do fajerwerków o
niemalże każdej porze dnia i nocy nieprzerwanie przez jakiś tydzień. Do tego nieodłącznie
zimne ognie i wszystko o podobnym zastosowaniu, w tym tzw ‘diwali cracker’.
A oto ja i efekt chyba najbardziej
spontanicznych zakupów mojego życia. Wcale nie takich niedawnych, tylko jakoś
nie było okazji wspomnieć. Dla całkowicie niewtajemniczonych: to jest sari,
czyli strój noszony tu przez zdecydowaną większość kobiet. Niekoniecznie w taki
sposób, ale owinięcie się sześciometrowym materiałem za pierwszym razem wcale
nie jest proste. Kiedyś się nauczę. Mam tylko nadzieję, że pójdzie szybciej niż z językiem.
Z takich bardziej aktualnych
wydarzeń, po jednej akcji kilku osób
cała szkoła, a przynajmniej ci, którzy mają nieszczęście w niej mieszkać, jest
uziemiona. Bez wchodzenia w niepotrzebne szczegóły, pod pretekstem presji ze
strony konserwatywnych rodziców wszelkie reguły zostały zaostrzone tak, że
kolejny etap troski o nasze bezpieczeństwo można będzie porównać tylko z
więzieniem.
Zdecydowanie brakuje wolności.
Częściowo rozumiem, że to inna kultura i tak dalej, naprawdę nie trzeba mi tego
tłumaczyć, ale nie po to jestem na drugim końcu świata, żeby tylko się uczyć.
To, i bezsilność wobec niektórych sytuacji i wydarzeń, na które nie mam wpływu choć
bardzo bym chciała, są dla mnie najtrudniejsze do zaakceptowania.
Ale mimo wszystko,
zaaklimatyzowałam się tutaj. Chwilami nie wiem nawet o czym pisać, bo moje już
wcale nie takie nowe otoczenie stało się całkowicie normalne. Zdziwienie
wszystkim, co widzę, już dawno minęło. Z jednym tylko wyjątkiem wizyty w
świątyni Kali, ale widok zabitych zwierząt mnie zszokuje zawsze i wszędzie.
Natomiast dziś w hotelu mamy prawdziwe
‘Indian wedding’. Podobno, bo żadnego jeszcze nie widziałam i wygląda na to, że
na razie nie zobaczę. Kazali nam siedzieć grzecznie w swojej części rezydencji
i nie przeszkadzać. Przemknąć się nie ma jak, wszędzie stoi personel i nas
pilnuje. Same przygotowania trwały od kilku dni i jak dla mnie efekty są
imponujące. Cały teren ozdobiony lampkami, kwiatami i innymi rzeczami, których
nawet nie potrafię nazwać. Do tego czerwony dywan i muzyka, która mnie
prześladuje od kilku godzin. Polskie tradycje wypadają przy tym co najmniej blado,
choć repertuar muzyczny jest zdecydowanie łatwiejszy do zniesienia. Jeżeli te
śpiewy będą trwały całą noc, raczej się nie wyśpię.